Do Luang Prabang docieramy z Vang Vieng w Wigilię Bożego Narodzenia. Trasa ma ponad 180 km., a podróż busikiem z przerwami trwa prawie 5 godzin. Nocujemy w hotelu Beauty Season, gdzie z okazji Świąt dostajemy na wejściu trzypak rafaello :). Nasz pokój nie jest specjalnie piękny ani dobrze położony, ale ujdzie, a na pewno standard jest lepszy niż to, co zastaliśmy w Vientiane :).
Po rozpakowaniu musimy załatwić najważniejszą rzecz – drugą dawkę szczepienia przeciw wściekliźnie, mija już tydzień od nieprzyjemnego incydentu z pieskiem w Mandalaj. Bierzemy taksówkę i jedziemy do miejskiego szpitala, gdzie na szczęście wszystko udaje się załatwić szybko i od ręki. Trzecia, ostatnia dawka, będzie już do podania w Polsce.
Pierwotny plan zakładał wyjście jutro, tj. w pierwszy dzień Bożego Narodzenia, na dwudniowy trekking. Ale w Luang dopada mnie kryzys i potworne zmęczenie. Nie mam siły na nic, w Wigilię zasypiam o godzinie 20 i nie daję rady nawet się w nocy obudzić, żeby zdzwonić się z rodziną, która właśnie zasiada do kolacji wigilijnej. No nie poświętowaliśmy, ale odbijamy sobie następnego dnia, a na trekking wyruszamy w drugi dzień świąt.
Miasto, niegdysiejsza stolica Laosu, jest położone na półwyspie przy zbiegu dwóch rzek: Nam Khan i Mekongu. Wraz z przyległymi wioskami Luang Prabang zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, ze względu za unikalne i dobrze zachowane dziedzictwo kulturowe, religijne i architektoniczne. Znajduje się tutaj dużo buddyjskich świątyń i klasztorów. Codziennie rano setki mnichów przemierzają ulice miasta zbierając jałmużnę. Jest to wielka atrakcja turystyczna, ale po tym co widzieliśmy w klasztorze Mahagandayon niedaleko Mandalaj, nie mamy jakoś więcej ochoty w tym uczestniczyć.
Charakterystycznym punktem miasta są bambusowe mostki nad rzeką Nam Khan. Są co roku demontowane przed porą deszczową i ponownie stawiane w porze suchej. Budową i konserwacją mostów zajmuje się lokalna rodzina i za przejście na drugą stronę obowiązuje drobna opłata. Na pierwszy rzut oka nie wyglądają one bardzo solidnie, ale bambus to bardzo wytrzymały materiał. Warto przyjść tu również po zmroku, bo okolica jest pięknie oświetlona.
Luang Prabang jest przepiękne i bardzo dobrze się tutaj czuję. Mogłabym spędzić cały dzień w kawiarni z widokiem na Mekong i książką w ręku :). Pierwszy dzień Świąt celebrujemy sobie tak:
To pierwszy raz kiedy Święta Bożego Narodzenia spędzamy z dala od domu, bez najbliższej rodziny, ale też taki był plan, te wakacje były z premedytacją planowane jako ucieczka :). Ale mimo wszystko jest tak dziwnie kiedy pomyślę, że my tu palmy i piwko nad Mekongiem, a w domu tyle pyszności i nas nie ma :).
W centrum miasta jest dużo przepięknych hoteli i kawiarenek w stylu kolonialnym: z kolorowymi drewnianymi okiennicami i widokiem na rzekę. Stoliki wystawione na ulice. Jestem zachwycona.
Spacerujemy sobie niespiesznie, bez jakichś większych planów.
Ten koleżka skradł nasze serca :D.
Na wieczór rezerwujemy rejs statkiem po Mekongu i to jest jedna z lepszych decyzji, a ten przepiękny zachód słońca na długo zostanie w moim serduszku.
Przed wejściem na statek i rozpoczęciem rejsu widziałam, że dla każdego pasażera była „przewidziana” jedna rybka, którą odławiali z wiadra i wpuszczali do dużego akwarium. W pewnym momencie zostajemy poproszeni o wejście na górny pokład i wszystkie rybki zostają uroczyście wypuszczone do rzeki. Nie do końca wiem co taki gest ma symbolizować, ale pewne jest, że to całkiem na odwrót niż w w Polsce o tej porze roku ;).
Obsługa w pewnym momencie rozdaje nam liście bambusa i długopisy. Na jednym mamy napisać o swoim marzeniu, na drugim o czymś, czego chcielibyśmy się pozbyć ze swojego życia. Życzenia lądują w Mekongu, a strachy zostają zniszczone. Taki piękny, symboliczny moment. Jesteśmy krótko po stracie ciąży i ogromnym stresie związanym z trzecią procedurą in vitro, więc nie mam wątpliwości co umieścić w swoich zawiniątkach :).
Dwa lata później, a Mekong ciągle nie wysłuchał mojej prośby, może to trzeba było kurcze po laotańsku napisać? :).
Na koniec dostajemy jeszcze bransoletkę na pamiątkę i po szociku lao whisky, czyli takim ryżowym bimberku :). Piękny to był rejs, piękny zachód słońca, udało mi się trochę zrelaksować i nacieszyć chwilą.
Świąteczny dzień kończymy w restauracji Dyen Sabai, do której trzeba dojść po jednym z bambusowych mostków, gdzie fundujemy sobie laotańskie fondue. To jest bardzo fajny patent, bo każdy stolik ma ukryte palenisko pod blatem. Obsługa przynosi nam garnek, który w środku ma jakby odwrócony durszlak. W naczyniu jest bulion, a na tym pseudo ruszcie można sobie podsmażyć tofu. Oprócz tego dostajemy cały talerz warzyw, ziół i przypraw. Z serowym fondue ma to niezbyt dużo wspólnego, ale i tak jest przepysznie.
Wartym polecenia miejscem jest też Utopia, również nad rzeką, piękny wystrój i dobre menu.
Trzeciego i czwartego dnia jesteśmy na trekkingu – cała wyprawa jest opisana w tym poście, a później przenosimy się do Muenna Guesthouse, z ładnym jasnym pokojem, wygodnym łóżkiem i bardzo miłym właścicielem.
Po zmierzchu w Luang Prabang odbywa się nocny targ – night market, gdzie jest dużo street foodu i innych dóbr. Z okolicznych wiosek ściągają kobiety, które rozkładają swoje stragany na ulicy. Często towarzyszą im małe dzieci i oseski, które gdzieś tam potem przysypiają na prowizorycznych posłaniach. Te stoiska ciągną się przez całe ulice. Można tutaj znaleźć do wyboru do koloru: ciuchy, kartki, chusty, zabawki, torebki, obrazy, biżuterię i różnego rodzaju pamiątki z motywem Laosu.
Niestety jedna zła decyzja w tym miejscu kończy się dla nas skasowaniem całego następnego dnia. Bo oto te małe gówniane kokosowe naleśniczki, których tak mi się zachciało, powodują u mnie potężne zatrucie pokarmowe.
Podobną przygodę przeżyłam już w wietnamskim Hội An, to jest ten kłopotliwy moment kiedy nie wiadomo, którą końcówkę przewodu pokarmowego przyłożyć najpierw do muszli :). Cały następny dzień leżę w łóżku, na zmianę mam dreszcze i budzę się zlana potem. Jestem okropnie słaba i wyjście do kibla już stanowi nie lada wyczyn, ale na szczęście Przemek daje radę się ubrać i przynieść nam po bananie i paczce sucharków. Kokosowych naleśniczków zatem nie polecam. Zawsze mnie chwyta przerażenie, kiedy sobie uświadomię, że coś takiego mogłoby się przytrafić np. na chwilę przed wylotem. Nie wyobrażam sobie spędzić kilku ładnych godzin w samolocie w takim stanie. Szczęście w nieszczęściu – cierpiałam w ładnym pokoju i bez większej obawy, że nie dojdę do siebie przed dalszym etapem podróży.
Przez ten niefart nie udało nam się ostatecznie obejrzeć wschodu słońca z góry Phou Si, skąd podobno rozciąga się piękny widok na Luang Prabang. W planach było także obejrzenie obchodów Hmong New Year – festiwalu, który odbywa się w okolicy miasta. Bardzo nam to wydarzenie polecał właściciel hotelu – jest to wielkie święto lokalnej mniejszości etnicznej. Ludzie ubierają piękne ludowe stroje, celebrują zakończenie zbiorów i początek nowego roku. Są gry, zabawy i konkursy. Mieliśmy mały przedsmak tego wydarzenia w trakcie górskiego trekkingu, ale do dziś bardzo żałuję, że nie udało nam się zobaczyć festiwalu w pełnej krasie.
Ostatniego dnia wybieramy się na zorganizowaną wycieczkę na wodospady Kuang Si. Po drodze jest przystanek w whisky village, gdzie można skosztować lokalnych wyrobów alkoholowych. I dokonać stosownych zakupów :)
Obok wystawki z bimbrem można podejrzeć panie tkaczki przy pracy.
I jest coś, co mnie absolutnie zachwyciło: turkusowe husky :D.
Wodospady Kuang Si są oddalone około 30 km od Luang Prabang i stanowią wielką atrakcją turystyczną w tym rejonie. Wstęp kosztuje 20000 LAK (~7,78 PLN). Znajdziemy tutaj dziesiątki małych stawików i wodospadzików, które przelewają turkusową wodę. Główny i największy wodospad mierzy około 60 metrów. Można się tutaj kąpać, z czego też chętnie korzysta tłum Chińczyków :).
I to na tyle naszej przygody z Laosem: jutro lecimy do Bangkoku celebrować ostatni dzień roku i zaczynamy powolny powrót do domu.
Post jest częścią relacji Azja 2019.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)