Sierpień 2021 roku był wypełniony nadzieją. Byłam w ciąży. Ze snuciem planów i marzeń ciągle ostrożnie, bo przecież nie mogę za bardzo wybiegać myślami w przyszłość, bo wiadomo – jeszcze się coś spierdoli. Jest dobrze, ale jeszcze się nie ciesz, poczekaj do pierwszego USG – tak sobie powtarzałam. Na gratulacje w klinice reagowałam na zasadzie: eee, jeszcze wcześnie, jeszcze nie ma czego gratulować. Ale mimo wszystko oboje byliśmy pozytywnie nastawieni, ostrożnie się oswajałam z myślą, że może tym razem, może teraz, może wreszcie. Ciążę poroniłam na początku 8. tygodnia. Zatem ponownie: nie tym razem, nie teraz, a może nigdy.
O swojej walce z niepłodnością i przebytych procedurach in vitro pisałam więcej tutaj. W listopadzie 2019 dowiedziałam się o stracie swojej długo oczekiwanej pierwszej ciąży tuż przed pierwszym USG. Poziom „ciążowego hormonu” beta hcg drastycznie spadł. W klinice kazali odstawić leki, miesiączka przyszła parę dni później. Kiedy w 2020 roku wypełniałam kwestionariusz do wywiadu medycznego w nowej klinice leczenia niepłodności, było tam m.in. pytanie o poronienie. Zaznaczyłam listopad 2019. Pani położna zwróciła mi wtedy uwagę: że to nie było poronienie, to była ciąża biochemiczna. Trochę się wtedy poczułam dotknięta, jakby moje doświadczenie było deprecjonowane, bo to przecież nie była normalna ciąża, nie widziałam serduszka na USG, to była ciąża bio-che-mi-czna, no taka jakby mniej ważna, nie taka prawdziwa.
W lipcu 2021 podeszłam do transferu naszego siódmego zarodka. To był drugi transfer w warszawskiej klinice, z naszej czwartej procedury in vitro. Do poprzedniego podchodziliśmy w październiku zeszłego roku, transfer nieudany: nie doszło do implantacji. Przygotowania do kolejnego podejścia przeciągnęły się nam prawie 8 miesięcy, bo konsultowaliśmy się jeszcze u słynnego immunologa w Łodzi. Żeby zwiększyć swoją szansę zdecydowaliśmy się przeprowadzić procedurę zwaną potocznie szczepieniami limfocytami partnera. Napiszę może kiedyś na ten temat osobny artykuł, bo temat jest ciekawy. Tutaj upraszczając dość mocno wspomnę tylko, że ten zabieg ma za zadanie wzmocnić ochronę zarodka w pierwszym trymestrze ciąży. Jest takie podejrzenie, że mój układ odpornościowy sobie z tym nie radzi i dlatego nigdy nie zaszłam w ciążę naturalnie i dlatego sześć dobrze rokujących zarodków również we mnie nie przetrwało.
26 lipca, w naszą 13. rocznicę ślubu, podano mi naszego siódmego Okruszka. Lekarze mówili że to przepiękna, najwyższej klasy blastocysta. Zostałam obstawiona lekami przeciwskurczowymi i progesteronem w trzech postaciach. Byłam pozytywnie nastawiona, jakoś tak czułam, że to może wreszcie jest nasz moment. Bety były piękne, o niebo lepsze niż dwa lata temu: książkowo się podwajały przez pierwsze dwa tygodnie ciąży. Odważyłam się nawet zrobić sikany test ciążowy, żeby mieć te dwie kreseczki na pamiątkę. Często uchylałam szufladę, żeby sobie popatrzeć na tę płytkę z dwoma różowymi paskami, na ten namacalny dowód, że oto ja, ciążooporna, wreszcie odczarowałam ten stan. To jest taki trudny moment dla każdej kobiety, która doznała już wcześniej straty ciąży. Bardzo chciałam w pełni się cieszyć z naszego szczęścia, a równocześnie w myślach ciągłe się karciłam: przestań, jeszcze za wcześnie, poczekaj do pierwszego badania USG, do drugiego USG, do badań prenatalnych, do drugiego trymestru, itd. Ciągle towarzyszył mi strach, że to zbyt piękne, że na pewno za chwilę coś się spierdoli, że jeszcze nie wolno mi marzyć jak to będzie za te 8 miesięcy. Ale myśli gdzieś tam jednak uciekają w przyszłość, w wyobraźni maluję sobie różne obrazy i scenki. Nazywałam roboczo naszego Okruszka Nastką, czułam że to dziewczynka :). Przecież tylu parom się udaje, czemu w końcu nam miałoby się nie udać?
Przyszedł w końcu dzień pierwszego USG w klinice, 24 dni po transferze. Z tej okazji wybraliśmy się dzień wcześniej do Warszawy, połazić trochę po stolicy i wyczilować przed wizytą. Był lekki stres co tam USG pokaże, ale byłam raczej pewna, że będzie dobrze, że to nie jest jeszcze ten moment, w którym coś pójdzie nie tak. Może później, ale jeszcze nie teraz. Dwie godziny przed wizytą zrobiłam w klinice badanie beta hcg i progesteronu, żeby lekarz mógł odpowiednio ustawić leki. Siedzieliśmy w kawiarni, żeby jakoś wykorzystać czas do momentu wizyty, a ja w międzyczasie nerwowo odświeżałam na telefonie stronę z wynikami. Wreszcie się pojawiły. Beta powinna być w okolicach 10 tysięcy, a była na poziomie 1970 – mniej niż 6 dni temu. Na początku szok, liczę nerwowo te cyfry, przyglądam się, czy gdzieś mi nie umknęły liczby po przecinku, zastanawiam się czy to na pewno są te same jednostki. Laboratorium w klinice używa innych oznaczeń, ale zakres referencyjny się zgadzał, więc tutaj nie mogło być raczej mowy o innym rzędzie wielkości. Chociaż uczepiłam się tej myśli i kiedy siedziałam z bijącym sercem pod gabinetem lekarza, to wyobrażałam sobie, że on mi powie, że jest ok, że tutaj w klinice inaczej to badają, że wszystko jest w porządku, a ja powiem: ojej, panie doktorze, a ja się już tak bałam, że to koniec. A on mi powie: jest dobrze, proszę się nie martwić. Nie na darmo mówi się, że oczy są zwierciadłem duszy, bo pomimo tego, że miałam założoną maseczkę, to lekarz wyczytał z mojej twarzy, że nie jest dobrze. Kiedy mówiłam o mojej becie, to już płakałam. Mam koszmarne déjà vu, jest tak samo jak dwa lata temu, znowu czwartek, kolejny czarny czwartek.
Lekarz mnie zbadał, zobaczyłam na ekranie pęcherzyk ciążowy. Powiedział, że zarodek jest trochę za mały jak na ten etap ciąży, ale tak się czasami zdarza i on widział już zdrowe ciąże, które zaczynały się podobnie jak moja. Spadek bety? To tylko liczba. Kazał mi trzymać leki i powtórzyć USG i betę w poniedziałek. Nie byłam pocieszona, gdzieś tam czułam, że jest to początek końca. Ten powrót z Warszawy minął mi jak w jakimś transie, czułam się jakby ktoś owinął mi głowę watą – niezdolna do wyartykułowania żadnych sensownych myśli. Pamiętam, że napisałam po drodze do siostry, że nie wygląda to dobrze i że chyba tylko cud może tę ciążę uratować. Ona mi odpisała: najwyższa pora w końcu na ten cud. Ale cudu nie było.
W sobotę powtórzyłam badanie beta hcg, żeby potwierdzić, że to już koniec. I tutaj niespodzianka: hormon ciążowy zanotował prawidłowy wzrost. Co mówi google? Że tak się czasami zdarza, może to jakiś cień bliźniaka, który nie przetrwał, a może jakaś inna anomalia. Może jeszcze nie wszystko stracone?
W poniedziałek rano pojechaliśmy na kolejne USG. Zarodek urósł od czwartku, ale co najważniejsze: widzieliśmy bicie małego „serduszka”. Popłakałam się na tej leżance ze wzruszenia. Pani ginekolożka cały czas nam mówiła, żeby się nie nastawiać za bardzo, bo wcześnie, bo zarodek ma dopiero trzy milimetry, ale wypowiedziała też zdanie, które sobie powtarzałam jak mantrę: nie wygląda to źle. Kazała leżeć, oszczędzać się i pokazać się za półtora tygodnia. Niestety w poniedziałek beta ponownie zaliczyła pik w dół, ale zagłuszyłam w sobie ten lęk i powtarzałam, że USG jest ważniejsze, że biło serduszko, widziałam je. No i przecież: nie wygląda to źle. Może właśnie teraz dzieje się nasz cud? Chciałam w to wierzyć. Ale cudu nie było.
W czwartek zaczął mnie boleć brzuch. I to był inny ból niż do tej pory. Niby nie mogę do końca wiedzieć jaki ból jest prawidłowy w tym stanie, ale czułam jakiś taki wewnętrzny niepokój. Wieczorem stało się coś, czego każda kobieta w ciąży obawia się najbardziej na świecie – pojawiło się plamienie krwią, które w nocy tylko się nasiliło wraz z intensywnością skurczów. To był nasz kolejny czarny czwartek. Nad ranem skurcze były tak silne, że nie miałam już większych złudzeń, że to się dobrze skończy.
W piątek rano pojechaliśmy do szpitala. Przez te wszystkie restrykcje covidowe nie można oczywiście tak sobie wejść na izbę przyjęć. Wyszła pani z rejestracji i zapytała co się dzieje, a ja już nie byłam w stanie jej odpowiedzieć, bo łzy ściekały mi po policzkach. Przemek wypowiedział wreszcie głośno to straszne zdanie: prawdopodobnie poronienie. To było jak przypieczętowanie naszego losu. Tak, prawdopodobnie właśnie tracimy nasze dziecko. Wezbrała we mnie fala płaczu. Czekając na badanie zaklinałam jeszcze w głowie rzeczywistość: internety mówią, że plamienia krwią wcale nie są tak rzadkie w ciąży. Może wszystko będzie ok, może to coś innego? Niestety. Na obrazie USG zobaczyłam to, co zostało z mojego Okruszka, lekarka pokazała mi, że struktury prawie całkowicie zaniknęły. Diagnoza: poronienie niezupełne. Konieczne wyłyżeczkowanie ściany macicy. Zapytała czy zostaję od razu na oddziale czy chcę przyjechać w poniedziałek. Nie wróciłam tego dnia do domu, chciałam to mieć już z głowy. Ale jednocześnie bałam się strasznie, nigdy nie byłam hospitalizowana, nie chciałam spędzać nocy w szpitalu. Nie chciałam być sama.
Na izbie przyjęć siedziałam obok babki z wielkim ciążowym brzuchem, którą przyjmowali właśnie na porodówkę. Na oddziale ginekologicznym jest całe spektrum emocji: od największych dramatów kobiet tracących ciąże i drżących o zdrowie nienarodzonych dzieci po wielkie szczęście tych, które właśnie za chwilę powitają na świecie nowe życie. Na żadnym innym oddziale nie doświadczy się takiego zderzenia radości i rozpaczy. Personel medyczny był dla mnie miły, lekarka pogłaskała mnie po ramieniu w geście współczucia, a położna pocieszyła, że za rok przyjadę tu urodzić. Zostałam położona na sali z dziewczyną, która także straciła ciążę, więc byłyśmy trochę odseparowane od przyszłych mam.
Po godzinie od przyjęcia na oddział byłam już prowadzona na zabieg. Nie bałam się znieczulenia ani bólu – wiem z czym się to wiąże. Ale jak mnie wieźli na tym szpitalnym łóżku, to poczułam się strasznie samotna. Mam kochającego męża i rodzinę, która bardzo ze mną przeżywała tę porażkę, ale tutaj, w tym momencie jestem sama i to moje ciało za chwile będzie poddane tej koszmarnej procedurze. Znowu łzy mi popłynęły. Podczas przechodzenia na docelowy ginekologiczny stół zabiegowy kazali mi uważać, żeby nie strącić miski, która była bezpośrednio pod fotelem, przykryta jakąś gazą. Miski, do której trafią resztki mojego Maleństwa, Mojego Cudu, któremu nie dane było być. Ta miska, łzy skrywane pod maseczką i to poczucie samotności już na zawsze będą mi się kojarzyć z tym doświadczeniem.
Najgorsze jest to, że wciąż nie wiemy dlaczego się nie udało. Badania histopatologiczne w zasadzie niewiele wykazały, ot tyle, że była ciąża. Dziewczyna z którą leżałam na sali miała ciążę o tydzień starszą i przyszła już do szpitala ze skierowaniem, u niej nie było skurczy i krwawienia – serduszko dziecka przestało po po prostu bić. Mogła zdecydować, czy chce zrobić badania genetyczne, poznać płeć i ustalić czy to nieprawidłowości w budowie chromosomów były przyczyną poronienia. U mnie nie było takiej możliwości.
Ze szpitala wyszłam w sobotę rano. W domu się wykąpałam, umyłam włosy, zrobiłam makijaż i pojechaliśmy z Przemkiem zjeść śniadanie na mieście. Chciałam się poczuć lepiej, zrobić dla siebie coś miłego. Ja bardzo lubię zamówić sobie wypasione śniadanko i pyszną kawę w jakiejś knajpce, zjeść niespiesznie, popatrzeć na przechodniów i delektować się chwilą. A potem w domu otworzyliśmy Prosecco. Bo mogę, oficjalnie moja druga ciąża właśnie się zakończyła. Tydzień później pojechaliśmy na parę dni w Karkonosze, potrzebowałam odciąć się od tego wszystkiego, zmienić otoczenie. A po całym dniu łażeniu po górach człowiek marzy już tylko o tym, żeby doczłapać do hotelu i wśliznąć się pod kołdrę. Zafundowaliśmy sobie też spacer z alpakami, bo obcowanie ze zwierzętami działa na mnie bardzo kojąco. A ja sobie kiedyś obiecałam, że jak dorosnę, to będę hodować alpaki :).
Psychicznie zniosłam to wszystko chyba nie najgorzej, lepiej niż te dwa lata temu. Może każda kolejna porażka mnie zahartowała, a może obniżony spadek nastroju dopiero przede mną. Niektórzy lekarze mówią, że każdy nieudany transfer zarodka jest jak poronienie ciąży. Jeśli transfer się nie udaje, nie dochodzi do zagnieżdżenia, to można spojrzeć na to jak na stratę bardzo wczesnej ciąży. Ja się bardzo miotałam po tych naszych pierwszych porażkach, wewnętrznie byłam rozsypana na milion kawałków, psychika mi siadła. Ale przed ludźmi przybierałam twarz perfekcjonistki – profesjonalistki, bo przecież nie przyznam się nikomu, że sobie nie radzę. Przecież nie wezmę długiego L4 na doprowadzenie się do ładu, bo firma na pewno się beze mnie zawali. I tylko na powierzchni kawy w kubku pojawiały się czasami koncentryczne kręgi od jakiejś zagubionej łzy.
W Warszawie mamy jeszcze jedną, ostatnią już szansę na dziecko. Obiecałam sobie rok temu, że nie zrobię piątej stymulacji. Czy dalej jestem pewna tej decyzji? Nie. Zbliżam się do przełomowego momentu w swoim życiu: w przyszłym roku skończę 40 lat. I o ile można wierzyć w jakieś tam powiedzonka typu masz tyle lat na ile się czujesz, to biologia jednak rządzi się swoimi prawami i po tej magicznej granicy wieku statystyki sukcesu z in vitro lecą w dół. Może trzeba sobie jednak powiedzieć: ok, wystarczy, zrobiłaś co mogłaś. Ja wierzę, że każde doświadczenie w moim życiu miało sens, wszystko było po coś. Ale nie potrafię jeszcze wymyślić, co dały mi te trzy lata „przygody” z ivf. Czy to mnie wzmocniło, czy pozwoliło lepiej poznać siebie i swoje emocje, zbliżyło z mężem? Na pewno tak. Ale nie mogę się jeszcze wewnętrznie pogodzić z tym, że to ma być koniec. Kosztowało mnie to tyle łez, zafundowało prawdziwy rollercoaster emocji i tygodnie nasilonego stresu. Wystawiałam swoje ciało na ogromne próby: setki zastrzyków, hormonów, eksperymentalnych leków i terapii. Cztery stymulacje, dwie histeroskopie, dziesiątki badań. I to ma być tyle? Nie wiem, chyba nie potrafię jeszcze się poddać.
Moja ulubiona Janina Daily napisała jakiś czas temu posta na fejsie, w którym znalazły się takie zdania:
(…) Jestem jedno czyjeś ogłoszenie o ciąży odległa od załamania nerwowego. Jedno cudze zdanie „jestem w ciąży”, bym rozsypała się na milion drobnych kawałków szkła (…). Jedno zdanie. Czyli jednak można zmierzyć rozpacz linijką.
Ja tak bardzo się utożsamiam z tym cytatem. Śledzę kilka kont dziewczyn na instagramie, które mają podobne doświadczenia z in vitro. Im się udało, nie poddały się, pomimo sugestii lekarzy żeby sobie dać spokój. I tak pięknie piszą o macierzyństwie, że miłość aż wylewa się z tych postów. To mi jeszcze daje nadzieję. Ale też z każdą czyjąś wiadomością o ciąży na licznych grupach wsparcia dla wojowniczek ivf czuję w serduszku ukłucie żalu, że to nie ja, że u mnie ciągle tylko pod górkę, a potem znowu jestem w dolinie i trzeba się wspinać od nowa. Nie wiem czy dam radę dojść kiedyś na ten szczyt, czy będzie mi to dane.
Wszystkie moje wpisy tutaj na blogu dotyczące tematyki in vitro traktuję trochę jak pamiętnik, a trochę jak autoterapię. To mi pomaga kiedy swoje skłębione myśli układam w zdania i akapity. Nie oczekuję od nikogo słów pocieszenia ani głaskania po głowie – bo taka jestem biedna. Czuję, że o pewnych rzeczach trzeba po prostu głośno powiedzieć, czy też w moim przypadku – napisać. Nie zawsze jest różowo, nie zawsze są podróże na koniec świata i klejenie uśmiechniętych tostów z modeliny. Czasami po prostu jest źle. Może to komuś zmieni perspektywę, może zmusi do refleksji, może przyniesie jakąś ulgę. Dostałam od Was kilka pięknych wiadomości z podziękowaniami za moje wynurzenia. I to mi dało poczucie, że ta moja pisanina ma jakiś sens, że komuś pomogła. Chociażby dla takiego jednego maila warto to było zrobić. Bardzo Wam dziękuję!
Niżej linkuję moje wszystkie wpisy z tematyki niepłodności.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)