Ciasto ze śliwkami bez śliwek

4 lata temu

U nas jak zwykle…

2057 6

W soboty Mama zwykle piekła ciasta. Moim ulubionym był murzynek: brązowy, puszysty, pachnący kakao i arakowym aromatem. Zajadałam się murzynkiem, jeszcze nie do końca wystudzonym, ale taki smakował najlepiej. Ciemna, lepka polewa brudziła palce, w których trzymałam ten swój kawałek szczęścia. W rodzinnym albumie jest zdjęcie kilkuletniej mnie siedzącej przy kuchennym stole. Wyobrażam sobie, że zostało zrobione w sobotę po południu, może w niedzielę rano. Zdjęcie analogowe, ostrość pozostawia trochę do życzenia, nie umiem więc do końca rozstrzygnąć, czy to jestem ja z otwartą buzią w momencie wielkiej ekstazy czy też część twarzy przesłania mi kawałek trzymanego w małej rączce ciemnego ciasta :). Późnym latem Mama piekła ciasto ze śliwkami. Uwielbiałam ten biszkopt nasiąknięty wilgocią i aromatem owoców, ale śliwki starannie wyciągałam i odkładałam na bok, były według mnie najsłabszym elementem ciasta ze śliwkami.

W trakcie swojej czwartej procedury in vitro stosowałam techniki motywacyjne, relaksacje i pozytywne wizualizacje. Jedno z zadań polegało na wyobrażeniu sobie sukcesu: dwóch kresek na teście, wymarzonej ciąży, dziecka na świecie. Dla mnie ten obrazek wizualizuje się w kuchni: jest blat pokryty mąką, foremki w kształcie serduszek i choinek, kolorowy lukier w miseczkach. Jest moje Dziecko, które ozdabia pierniki z wielkim zaangażowaniem wystawiając przy tym język na zewnątrz, bo tak zawsze robi, kiedy mocno się nad czymś skupia. Jest Przemek, który wkłada nową blachę do pieca i strofuje nasze koty, kiedy próbują włazić na stół. Jest jak w pięknej komedii romantycznej z jasnymi wnętrzami i rezolutnym kilkulatkiem w pastelowym ubranku. Ale to tylko marzenie. I być może to zawsze będzie tylko marzenie. Mój piąty transfer in vitro się nie udał. Mój szósty zarodek umarł, a ja jestem właśnie w kolejnej żałobie.

Od dwóch lat moje życie to jedna wielka sinusoida: decyzja o kolejnej stymulacji lub transferze, wznosząca fala oczekiwań i nadziei, pik w momencie wykonania testu ciążowego i szybki spadek na samo dno. Do pierwszego transferu podchodziłam pełna naiwnej pewności, że się uda, bo przecież mało rzeczy mi się nie udało w życiu. Do drugiego podeszłam z przekonaniem, że pierwszy raz był jakimś falstartem, wypadkiem przy pracy, że teraz to na pewno. Do trzeciego podeszłam z silną wiarą, że dwa poprzednie nie miały prawa się udać, ale teraz będzie inaczej, bo dieta, bo akupunktura, bo leczenie immunologiczne. Udało się, pierwszy raz byłam w ciąży. Ale nie na długo. Do czwartego podeszłam na luzie, z nową kuracją immunosupresyjną i pewnością, że będzie sukces – bo najlepszy immunolog. Przy piątym byłam już pod opieką innego lekarza, w znanej warszawskiej klinice, miało w końcu zaskoczyć. Nie zaskoczyło. Kiedy ktoś mnie pyta jak nam poszło, mogę tylko odpowiedzieć, u nas jak zwykle. Znowu nam się nie udało.

Przeczytałam w jakiejś książce, że nieudany transfer in vitro można porównać do rozczarowania, które odczuwa dziecko, kiedy nie dostaje wymarzonego prezentu gwiazdkowego. Mogę sobie wyobrazić, że jestem takim dzieckiem, które marzy o tej jednej jedynej rzeczy najbardziej na świecie. I czeka cały rok na tę gwiazdkę. Koleżanki z podwórka dostają swoje prezenty bez okazji, czasami są zaskoczone, czasami nawet niespecjalnie chciały. Ja mogę sobie pooglądać na wystawie te prezenty, które dostają inni, pomarzyć jakie to byłoby szczęście, gdybym ja też kiedyś mogła… Śnię o tym momencie, czytam książki o tym jak zwiększyć swoje szanse, mam sztamę z z innymi dzieciakami, które też nigdy nie dostały swojego prezentu. Ale w tej grupie wsparcia co chwilę ktoś wrzuca fotę swojego wyczekanego szczęścia, a ja tym bardziej mam wtedy wrażenie, że jestem ciągle ostatnia w kolejce. Niektórzy nawet mi mówią, że już wkrótce, że w tym roku na pewno dostaniesz. I ja tak bardzo staram się im uwierzyć, chociaż pamiętam jak było ostatnio i rok temu i jeszcze wcześniej. Bardzo się staram, przygotowuję się, robię dużo nieprzyjemnych rzeczy, żeby na tę nagrodę zasłużyć, pilnuję się, żeby nie popełnić żadnego błędu, proszę ludzi, żeby mi pomogli. Im bliżej gwiazdki tym bardziej jestem podekscytowana. W tym roku nawet dostałam zdjęcie mojego prezentu w pierwszej fazie przygotowań: zobacz Agatko jak będzie pięknie, już niedługo. Potem mi mówią, że prezent schowali w szafie w moim pokoju, ale nie wolno Ci tam jeszcze zaglądać, Agatko. Bądź dobrej myśli, sprawdzisz za dwa tygodnie. I ja sobie wyobrażam, wizualizuję, rozmawiam z Przemkiem jaki on będzie, jak bym już go miała. Nadchodzi wreszcie ten moment, kiedy sprawdzam. Nie ma. Czasami znajduję w szafie kawałek ozdobnego papieru, w który był opakowany, czasami nie ma nic. Nie rozumiem dlaczego. Dlaczego znowu nie zasłużyłam, co zrobiłam źle, czego nie zrobiłam. Może następnym razem, Agatko, a może nigdy. Dlaczego? Nie wiemy, tak czasami bywa. Na początku jest niedowierzanie, czepianie się irracjonalnej myśli, że zaszła pomyłka: sprawdzanie szafy następnego dnia i dwa dni później. Może ktoś się pomylił, może akurat prezent się pojawi później. Potem jest faza strasznej złości, ma się ochotę rozwalić ten głupi mebel. A potem już normalnie: dół. Trzeba jeszcze tylko przyznać się rodzinie i bliskim znajomym, że jest jak zwykle, że nie ma nic. I połykając łzy wysłuchać tego, że im przykro, że to niesprawiedliwe i że podziwiają, że jestem silna. A ja płaczę w poduszkę i czuję się tylko bardzo bezsilna.

I najtrudniej w tym wszystkim jest z tym poczuciem beznadziei: że przecież zrobiło się wszystko, przecież miało tym razem być inaczej. Ja dobrze funkcjonuję w trybie zadaniowym: kiedy jest jakiś plan, kiedy jest jakiś pomysł co można poprawić, zrobić inaczej. Czwarty nieudany transfer zniosłam chyba najlepiej, bo już wiedziałam, że jak się nie uda, to spróbujemy ostatni raz w Warszawie. I w tej najlepszej klinice w stolicy wcale nam lepiej nie poszło, a ja znowu nie wiem dlaczego. Znowu kilogramy na plusie, znowu posiniaczony od zastrzyków brzuch jeszcze długo będzie mi przypominał o kolejnej porażce.

Pamiętam każdy jeden test ciążowy po transferze. Jak płakałam w łazience nad jedną kreską i przed ekranem z niskim wynikiem Beta HCG, w poczekalni w klinice i przy ekspresie do kawy w pracy. Rozpłakałam się nad bluzą ciążową w Lidlu i zdjęciem córki Okuniewskiej na insta, które opatrzyła podpisem: 100% szczęścia. Pamiętam jak przykładałam ręce do ust, żeby stłumić odgłosy wycia, kiedy się dowiedziałam, że straciłam ciążę. To nie był płacz, to było wycie. To tak mocno bolało. Każdy nieudany transfer boli. Jestem teraz znowu na etapie żałoby i znowu będę się przez jakiś czas sklejać w całość. To jest taki paskudny czas obniżonego samopoczucia, kiedy czuję się ciągle zmęczona i nie mam siły na nic. Jestem na dole sinusoidy i czuję się teraz jak to ciasto ze śliwkami bez śliwek: wydrenowana. Z covidem za oknem i tym co się dzieje w kraju też trudno mi dostrzec jakieś pozytywy.

Z byciem na dole sinusoidy jest jednakowoż pewien plus: gorzej już nie będzie. Wiem, że to kijowe samopoczucie kiedyś minie. Na wiosnę podejdę do kolejnego transferu. Może jeszcze będzie pięknie.

PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)