Dokładnie rok temu, 9 października 2019, zrobiłam coming out wyznając wszem i wobec, że właśnie jestem w trakcie swojej trzeciej procedury in vitro. Dwa lata temu, również w październiku, podchodziłam do in vitro pierwszy raz. Pisząc teraz te słowa jestem na końcówce czwartej stymulacji. Zupełnie tego nie planowałam pod kątem terminów, ale jakoś tak wyszło, że to trzeci październik z rzędu kiedy to próbujemy zrobić sobie z Przemkiem dziecko z pomocą lekarzy w klinice leczenia niepłodności.
Te dwa lata walki o uzyskanie ciąży dostarczyły mi więcej „wrażeń” niż całe moje dotychczasowe życie. Ogromny spadek poczucia własnej wartości, destrukcyjne zachowania, o które wcześniej nawet bym się nie podejrzewała, długie epizody obniżonego samopoczucia i wreszcie decyzja o podjęciu terapii. Rok 2019 był najchujowszym rokiem ever: zaczęło się od negatywnego wyniku pierwszego transferu in vitro, potem zafundowaliśmy sobie od razu drugą procedurę – kompletnie nieudaną. Następnie było kilka miesięcy na ochłonięcie i przegrupowanie szyków, żeby w październiku spróbować po raz kolejny, co skończyło się pierwszym pozytywnym wynikiem testu ciążowego ale i szybką stratą Dzidziutka w 6. tygodniu. A potem była terapia i długie dochodzenie do siebie. Pamiętam bardzo dokładnie pytanie, które zadała mi psycholożka na jednej z pierwszych wizyt: Agata, a jakie Ty masz zalety, co możesz o sobie powiedzieć dobrego? I ja potrafiłam tylko wydukać, że jestem empatyczna, a potem nic, kompletna pustka w głowie. Myślałam tylko o tym, że do niczego się nie nadaję, a łzy spływały mi potokami po policzkach. To mi właśnie zrobiła niepłodność.
Jakkolwiek wyświechtany jest to frazes, to jednak Czas leczy rany i w końcu przychodzi taki dzień, kiedy przestaje boleć. Paradoksalnie pomógł mi w tym wszystkim marcowy covidowy lock down. Mogłam pracować zdalnie bez żadnych ograniczeń, odizolować się od ludzi, wyciszyć się. Poczułam się na tyle dobrze, żeby w lipcu zrobić kolejny transfer zamrożonego zarodka. Poprzedzone to było kuracją immunosupresyjną, procedurą scratchingu endometrium, domacicznym wlewem z leku o nazwie accofil, siedmiogodzinną kroplówką z intralipidu, a później dodatkowymi zastrzykami z accofilu już po transferze. Sukcesu nie było. Było mi smutno, czułam złość i bezsilność, płakałam, ale z czwartej porażki podniosłam się najszybciej, chyba nabrałam już wprawy.
Po tych dwóch latach walki z niepłodnością zrozumiałam w końcu, że nic nie muszę: mogę, ale nie muszę, odpuściłam. I staram się być dla siebie dobra. Ważę 10 kg więcej niż jeszcze 4 lata temu: wszystkie sterydy i koktajle hormonalne zostawiły jakiś ślad w moim ciele. Czy jestem z tego zadowolona? Jasne, że nie, ale nie urasta to już we mnie do rangi tragedii. Ruszam się regularnie i kupiłam sobie najzwyczajniej w świecie większe dżinsy. Przygotowując się do czwartej procedury suplementowałam się hormonem DHEA, zwanym hormonem młodości. W efekcie moja cera przeistoczyła się w cerę nastolatki. Nie znaczy to bynajmniej, że twarz stała się bardziej jędrna, a zmarszczki zniknęły, o nie – pojawiły się pryszcze :P. Pracuję z domu, więc niespecjalnie się tym teraz przejmuję. Od kilkunastu tygodni prowadzę też pamiętnik, w którym zapisuję sobie wszystkie miłe rzeczy, które wydarzyły się danego dnia. To są zwykle prozaiczne historie typu: widziałam bociana, zaczęłam czytać fajną książę, pojawił się nowy odcinek ulubionego podcastu lub mama zrobiła mi pyszny obiad. Same pozytywy, żadnego marudzenia i złych wiadomości. To mnie bardzo pozytywnie nastraja i programuje też każdy dzień pod kątem dostrzegania drobnych fajnostek. Staram się również wcielać w życie radę Agenta Coopera i jeśli nadarza się okazja, to sprawiam sobie jakąś przyjemność, np. pluszowego jeża (tak, jestem dorosła, lubię pluszaki) :).
Wspominałam już o tym w moim poprzednim wpisie, ale warto to jeszcze raz podkreślić. Osoby, które nie zmagały się z niepłodnością, nigdy nie zrozumieją przez co przechodzą pary starające się o ciążę. I proszę, nie dawajcie nam rad i bądźcie trochę bardziej empatyczni. Jeśli dowiadujesz się, że Twoi znajomi mają problem, to hasło w stylu My też myśleliśmy, że nam to długo zajmie, a udało się od razu serio można sobie podarować :). Niepłodności nie widać i nie da się jej wytłumaczyć słowami. Nie da się też opowiedzieć jak wygląda ból po stracie i jak trudno jest nam czasami przyjąć wiadomości o ciąży osób z najbliższego otoczenia. Ja miałam z tym duży problem, przyznaję. Wyzwalało to we mnie uczucie zazdrości, ale też takiej trochę niemocy i beznadziei, na zasadzie Zobacz, wszystkim dookoła się udaje, a ty jesteś jakaś taka… do niczego. Miałam też w swoim otoczeniu dwa przykłady ciąż poczętych mniej więcej w tym samym momencie co moja. Obie mamy od czerwca mają już swoje zdrowe dzieci na świecie, a ja mam tylko dołujące wspomnienie straty. Myślicie, że łatwo mi przychodzi patrzenie na zdjęcia tych chłopczyków i robienie dobrej miny do złej gry? Jest cholernie ciężko. Bałam się również, że w trakcie spotkania ze znajomymi ktoś nagle wyskoczy ze „szczęśliwą nowiną”, a ja się rozpłaczę, bynajmniej nie ze szczęścia. Przemek zawsze mówi: ale jak to, tak za darmo będziecie mieli dziecko, to tak można? I pewnie jeszcze z przyjemnością? To trochę rozładowuje napięcie :). Momentem przełomowym była dla mnie wiadomość od koleżanki z facebookowej grupy o tematyce in vitro. Miała trudną historię, trochę podobną do mojej i po kolejnych porażkach w końcu coś zaskoczyło, udało się, jest w ciąży. Tym razem naprawdę popłakałam się ze wzruszenia.
Kilka tygodni temu wystartował program Moniki Szadkowskiej Zwiększ swoją szansę na ciążę, gdzie bardzo fajnie jest omówiony między innymi temat reakcji na inne kobiety z brzuszkiem. Powoli przepracowuję w sobie te wszystkie trudne kwestie, jest mi lżej. Zobaczyłam wczoraj na ulicy kobietkę z wózkiem i pięcioma bobasami w środku. Uśmiechnęłam się z zachwytem i niedowierzaniem, pani odwzajemniła uśmiech. Może to jakiś znak? U Moniki dostałam też dobre wskazówki do radzenia sobie ze stresem. Czuję się psychicznie przygotowana, wiem co mnie czeka i mam świadomość tego, że nawet jeśli będę w wielkim emocjonalnym dole – to w końcu się z niego wygrzebię, tak jak to już raz zrobiłam. Staram się nie mieć żadnych oczekiwań, nie nastawiać się ani negatywnie ani pozytywnie.
Do przeprowadzenia czwartej procedury in vitro wybraliśmy warszawską klinikę i lekarza z bardzo dobrymi opiniami, który prowadzi już tylko trudne przypadki par po trzech nieudanych procedurach. Jesteśmy na urlopie w Warszawie, łazimy po mieście, jemy dobre rzeczy, jestem zrelaksowana i prawie się nie stresuję :). Co drugi dzień odwiedzam klinikę: ciągle trwa stymulacja i monitoring wzrostu pęcherzyków. Nie przysługuje mi już refundacja, więc za same leki do stymulacji zapłaciliśmy prawie 7 tys. zł. Nie mam pewności, czy to podejście zakończy się sukcesem. Nie wiem czy kiedykolwiek będę w ciąży, ale na ten moment powiedziałam sobie, że to jest ostatni raz: nie będę robić piątej stymulacji.
Sarah Franklin, antropolożka specjalizująca się w tematyce medycyny reprodukcyjnej, zwróciła uwagę na sposób, w jaki kobiety doświadczają leczenia niepłodności. Niekończące się wizyty lekarskie, badania, przygotowania, emocjonalne huśtawki sprawiają, że leczenie niejako przejmuje kontrolę nad życiem kobiety i staje się sposobem życia. Oprócz obciążenia fizycznego i psychicznego daje też złudne poczucie działania i wpływania na swoje życie. Pojawia się wewnętrzny przymus ciągłego próbowania. Pomimo porażek, które stają się nieodłączną częścią leczenia, kobiety chcą dalej próbować wszystkiego, aby móc spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie: zrobiłam, co mogłam. To z kolei staje się pułapką, bo nigdy nie wiadomo, czy kolejny raz nie przyniesie jednak sukcesu. Stąd poczucie, że dostępność medycyny reprodukcyjnej jest również w jakimś sensie przekleństwem.
Ja tak nie chcę…
9 października przypada Światowy Dzień Jaja. Przy tej okazji warto wspomnieć o tym, jak niesamowitym tworem jest komórka jajowa. Ja w tej chwili jestem kurą nioską i mocno trzymam kciuki za wszystkie jajeczka, które we mnie rosną.
Jajo jest komórką zupełnie wyjątkową, ponieważ dzięki swojej organizacji strukturalnej oraz obecności i określonemu rozmieszczeniu w cytoplazmie różnych składników umożliwia rozpoczęcie rozwoju embrionalnego, to znaczy uporządkowanego w czasie i przestrzeni ciągu przekształceń prowadzących ostatecznie do powstania osobnika nowej generacji. Jajo jest najważniejszą komórką organizmów tkankowych, mówiąc poetycznie: jest królową matką wszystkich komórek. […]
– Gdy mężczyźni twierdzą, że oni w połowie dają życie, to zawsze biorę długopis do ręki i mówię: „Gdyby wyobrazić sobie, że pokój w którym siedzimy, jest komórką jajową, to ten mały przedmiot może symbolizować to, co pan dokłada do niej ze swojej strony” – mówi profesor Krzysztof Łukaszuk, kierownik klinik INVICTA. – Komórka jajowa ma wszystko. Ma cytoplazmę, z której powstanie prawie cały człowiek. Ma mitochondria zapewniające energię, ma wrzeciona kariokinetyczne, odpowiednią ilość białek i kwasów nukleinowych, które pozwalają na kilka początkowych podziałów zarodka. W tym kontekście plemnik wnosi niewiele – używa sobie profesor. – Plemnik ma mitochondria między główką i witką, które sprawiają, że ogonek się rusza.
Obydwa cytaty pochodzą z książki Karoliny Domagalskiej Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro. Zobaczyłam ją parę dni temu na wystawie księgarni. Kolejny znak?
Aktualizacja 06.11.2020.
U nas jak zwykle. Znowu się nie udało. Więcej o tym piszę tutaj.
Zdjęcie wyróżnione zrobiła moja siostra Alicja.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)