Długo się zbierałam do napisania tego tekstu: minęło już sześć tygodni odkąd wiem, że mój ostatni transfer in vitro się nie powiódł, ten transfer ostatniej szansy z którym oboje wiązaliśmy ogromne nadzieje. Starannie się przygotowywałam do tego podejścia, zarodek był przebadany genetycznie, byłam obstawiona lekami i nastawiona na sukces. W dzień pierwszej bety byłam pewna, że to tylko formalność. A tymczasem świat na moment się zatrzymał, a mi znowu brakło tchu po odczytaniu wyniku z laboratorium. Nie wiem co poszło nie tak: byłam najlepiej przygotowana pod każdym względem: fizycznie i psychicznie, wierzyłam w tego Maluszka jak nigdy wcześniej. A jednak. Ta jedna kreska zostaje już ze mną na zawsze.
Oficjalnie kończę zatem proces leczenia niepłodności, jak pisałam w tekście o odpuszczeniu nie planujemy kolejnych procedur in vitro. Nie widzę już sensu i szans na powodzenie: mam wrażenie że byliśmy wszędzie i próbowaliśmy wszystkiego. W ciągu pięciu lat zrobiłam sześć procedur in vitro w trzech klinikach co dało mi osiem transferów z dziewięciu zarodków i trzy krótkie ciąże. Poddałam się operacji usunięcia endometriozy, odwiedziłam mnóstwo lekarzy, terapeutów, hipnoterapeutów, akupunkturzystów i specjalistów terapii naturalnych. Brałam codziennie garść tabletek, piłam specjalnie dla mnie przygotowaną mieszankę ziół, pilnowałam diety i ruchu, zrobiłam post warzywny, zdecydowałam się na immunosupresję i kontrowersyjne szczepienia limfocytami. I nic, ta opowieść nie ma happy endu. Finalny koszt leczenia niepłodności wyniósł nas w sumie 196.820 zł. Sto dziewięćdziesiąt sześć tysięcy, osiemset dwadzieścia złotych.
I chyba najtrudniej jest to wszystko tak po prostu zostawić, zamknąć drzwi i powiedzieć sobie: już wystarczy, zrobiłaś co mogłaś. Bo może mogłam jednak więcej, nie mam pewności, że siódma procedura nie okazałabym się tą szczęśliwą. Jak nie siódma to może ósma, a może dziewiąta? Pierwsze dni po nieudanym transferze były ogromnie trudne, w piersi czułam przytłaczający ciężar. Najgorsze były chwile krótko po przebudzeniu: ta konstatacja, że to jednak nie jest zły sen, że wszystko na co tak ciężko pracowałam przez te ostatnie pięć lat okazało się jednak spektakularną klapą. Wcale nie czułam ulgi że proces leczenia się zakończył, wręcz przeciwnie – zabrakło mi tego haju związanego z nadzieją towarzyszącą kolejnym etapom procedury in vitro. Mignęła mi taka myśl, że może by tak jeszcze raz? To wygląda jak proces bolesnego rozstania albo rzucania nałogu. Wiem, że powrót na tę ścieżkę nie będzie dla mnie dobry, a mimo wszystko pojawia się ta chęć żeby zrobić w jej kierunku chociaż kroczek, bo będzie mniej bolało.
Jestem zatem w szufladce z napisem „bezdzietna, nie z wyboru”. Próbuję się w tej nowej rzeczywistości odnaleźć, ale póki co mam w sobie ogromną potrzebę rozliczenia tych pięciu ostatnich lat. Robię to jak potrafię najlepiej – pisząc. Na moim instagramie rozpoczęłam projekt Sceny z życia z niepłodnością, gdzie w krótkich tekstach biorę na tapet różne aspekty związane z leczeniem. I sądząc po odzewie robię to dobrze. Każda z dziewczyn ma swoją osobistą i wyjątkową historię ale łączy nas bardzo wiele wspólnych doświadczeń. Instagram ma limit znaków w ramach którego usiłuję się zawsze zmieścić ze swoim przekazem, więc dużo z pierwotnego tekstu wycinam i przeredagowuję. W związku z tym bardzo bym chciała tę moją opowieść zebrać w całość bez cięć i opublikować w formie książki, chociażbym miała wydrukować tylko dziesięć sztuk :). Takie mam marzenie, to byłoby moje symboliczne rozliczenie z przeszłością, domknięcie drzwi. To będzie powieść drogi, pogoń za marzeniem, tyle że bez happy endu. Chociaż kto wie, może w momencie pisania ostatniego rozdziału dojdę już do takiego etapu, że podzielę się ze światem swoim sposobem na bycie szczęśliwą mimo wszystko :).
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)