Hội An to niewielkie miasteczko w środkowym Wietnamie. Urokliwe, spokojne, mieniące się w nocy setkami latarenek. Pyszne jedzenie i dziesiątki krawców specjalizujących się w szyciu na miarę w ekspresowym tempie. Wymarzone miejsce na kilkudniowy chillout. Tak miało być. Ale wyszło trochę inaczej..
Z Sapy wracamy nocnym pociągiem do Hanoi, skąd o 8 rano mamy samolot do Danang. Na lotnisku pierwszy zgrzyt: odwołano lot bez podania przyczyny. Babka przy checkinie napisała mi coś na kartce i kazała iść do stanowiska Vietnam Airlines. Tam mi mówią, że mamy czekać pół godziny. Odczekaliśmy swoje i podchodzę znowu pytać co z naszym lotem. Babki ewidentnie mnie olewają, nie słyszą, nie rozumieją, czuję się jakbym mówiła do ściany. Po chwili każą nam stanąć z boku i czekać. W międzyczasie Wietnamczycy z naszego odwołanego lotu dostają karty pokładowe, a my stoimy dalej… Chaos się wkradł, każą mi wracać do pierwszego stanowiska, na co ja odpowiadam, że właśnie stamtąd przyszłam i niech się może przez telefon dogadają :). Suma sumarum okazuje się, że na 8:30 nie ma dla nas miejsc i polecimy o 10.
Z lotniska Danang do Hội An jest jakieś 30 km drogi. Nasz hostel oferował za dodatkową opłatą transfer, ale stwierdziliśmy, że pewnie będzie na nas czatować masa busikowców, to sobie załatwimy dojazd po wylądowaniu. Błąd. Po wyjściu przed halę przylotów pustki. Chcę wejść z powrotem do budynku lotniska, żeby zapytać w informacji turystycznej jak dotrzeć na przystanek autobusowy, ale nie pozwalają nam się cofnąć. Kręcimy się trochę próbując wyciągnąć od kogoś jakieś informacje, ale dowiadujemy się jedynie, że przystanek miejskiego autobusu jest daleko, jakieś 4 km od lotniska. Jestem tym faktem bardzo niemile zaskoczona. Byłam pewna, że pełno będzie lokalnych przewoźników, którzy będą się bić o turystów jadących do Hội An. Jak to się czasem można zdziwić. Dogadujemy się wreszcie z jakimś typem, który zgadza się nas za drobną opłatą podwieźć na przystanek autobusu. Za bilet płacimy po 40K VND (~7 PLN).
Jesteśmy w końcu w miejskim autobusie, pot się leje po plecach, jest duszno i lepko. Po godzinie wysiadamy i kierujemy się do naszego hostelu. Nocujemy w Tribee Cham, trzy noclegi za $48. Z pomocą nawigacji w komórce trafiamy do docelowego miejsca, zadowoleni że wszystkie nieprzyjemności już za nami. Nope. Na miejscu informują nas, że musimy przejść do innego budynku, bo w sumie to mają dwa i akurat dotarliśmy nie do tego :) Na szczęście to niedaleko, więc po chwili jesteśmy już na naszej dzisiejszej mecie. Przemiłe dziewczyny z obsługi, na dole wielka tablica z atrakcjami i propozycjami spędzenia czasu w mieście. Jest dobrze. Z lodówki łapiemy jeszcze zimne piwko i idziemy z bagażami na górę. Jednak nie jest dobrze :) Pokój jakby trochę odbiega od standardów prezentowanych na stronie, bo oprócz łóżka jest w nim dokładnie nic. Żadnej szafki, krzesła, wieszaka, kompletna pustka. Gdyby jeszcze to była jedna noc, to pewnie byśmy się przemęczyli, ale nie chcę trzymać swoich ciuchów przez trzy dni na plecaku, nie ma mowy. Wracamy z powrotem do recepcji. Nie mają więcej wolnych pokoi, ale oferują nam jeden w zaprzyjaźnionym budynku. Myśląc, że gorzej już nie będzie, zarzucamy plecaki na ramiona i idziemy we wskazane miejsce. Dostaliśmy pokój nad kawiarnią, ale za to w porządnym standardzie więc i humory się trochę poprawiają :)
Zmywamy z siebie lepkość dzisiejszego dnia i idziemy na miasto. Od razu uderza mnogość latarenek. Duży klosik można dostać za $4 – $5, mały za $2. Miasto jest szczególnie atrakcyjne podczas pełni (akurat nie trafiliśmy), bo odbywa się tutaj swego rodzaju święto światła.
I tak sobie spacerujemy zadowoleni, rozprawiając o przygodach dzisiejszego dnia. Ja robię zdjęcia…
Jedno zdjęcie
Drugie zdjęcie:
A trzecie zdjęcie wygląda już tak:
A potem aparat nie jest już w stanie nic więcej z siebie wykrzesać. Moja sony alpha 6000 właśnie wyzionęła ducha, a ja stoję ze sprzętem w ręce i nie mogę w to, kurde, uwierzyć. Kto mnie zna, ten wie, że wszystkie takie niespodziewane problemy z elektroniką doprowadzają mnie momentalnie do łez. Dzień jest już w zasadzie zmarnowany, jestem naburmuszona do granic możliwości i szukam na necie najbliższego punktu naprawy aparatów. W Hội An jest darmowy miejski internet, chociaż tyle :) Okazuje się, że jakiś magik od naprawy sprzętu ma swój punkt nie tak wcale daleko, więc jeszcze tego samego wieczora idziemy pod wyguglowany adres. Facet ogląda, mówi że to popularna usterka i że naprawa wyjdzie około $100. Każe nam przyjść jutro po południu. Nadzieja trochę we mnie wstąpiła, myślę sobie że ziomek da radę. Przy okazji powtórzył kilka razy: no repair, no money.
Drugiego dnia zaczynamy od śniadania w naszym hostelu. Naleśniki! Zawsze na tak :) Niestety pogoda się dzisiaj psuje: zaczyna kropić. Do południa trochę zwiedzamy, trochę łazimy po sklepach, trochę pijemy piwa :) W pewnym momencie wpadamy na Quetę – naszą towarzyszkę z trekkingu do Czerwonych Dao :)
O wyznaczonej porze stawiamy się po aparat. Niestety po minie widzę, że nie jest dobrze. Gościu mówi, że nie udało mu się zdobyć jednej części i czy możemy jutro przyjść. I tak nie mam lepszego pomysłu na tą chwilę, więc odkładamy decyzję na jutro.
Z Hội An wiązałam spore nadzieję, jeśli chodzi o ciuchy. Jest to swego rodzaju zagłębie krawców, którzy w 24h są w stanie uszyć garnitur. Garniaka nie chciałam, ale miałam na telefonie zdjęcia kilku ładnych sukienuń. Wybrałam miejsce polecane w necie jako dobry stosunek jakości do ceny. Po „aparatowej tragedii” chciałam sobie troszeczkę poprawić humor i poszłam ze swoim zdjęciem dość prostej (jak mi się wydaje) kiecki. Babki rzuciły mi cenę $60. No nie bardzo mi się uśmiechało. Powiedziałam że więcej jak 30 nie mogę dać i na tym skończyła się moja przygoda z szyciem ciuchów w Hội An :)
Na wieczór zapisaliśmy się w naszym hostelu na street food tour. To była taka wycieczka z dreszczykiem – bo na rowerach, z przewodnikiem który prowadził nas do różnych punktów miasta, żeby skosztować lokalnych specjałów. Dlaczego z dreszczykiem? Bo jazda w Azji na jakimkolwiek środku transportu to nielada wyzwanie. Tutaj ruch jest o wiele spokojniejszy niż np w Hanoi, ale mimo wszystko motorków jest dość sporo. Przy skręcie w lewo serce biło mi szybciej. Na wszelki wypadek namiętnie używałam dzwonka :) W grupie było kilkanaście osób z różnych stron świata, w sumie zahaczyliśmy o 5 punktów w mieście.
Jedną z lokalnych specjalności Hội An jest Cao lau: danie z makaronu, kawałków wieprzowiny i lokalnych ziół. Bardzo pyszne. Na jednym z przystanków zaczynam konwersować z Niemcem, który jak się okazuje, mieszka w Münster. To jedyne niemieckie miasto, które znam: spędziłam tam kilkanaście lat temu 4 piękne tygodnie na kursie językowym :) Bardzo nam się miło rozmawia.
Udaje nam się szczęśliwie dojechać na rozklekotanych rowerkach z powrotem pod hostel. Idziemy jeszcze na piwko. Świeże lane można tu dostać za 5K VND (mniej niż 1 PLN). Siedząc przy stoliku stwierdzam, że zaczyna mi się robić niedobrze i że być może ostatni napój z trzciny cukrowej to mogło być jednak za dużo jak dla mojego żołądka… W przyspieszonym tempie wracamy do naszego pokoju. Powiem, że noc do łatwych nie należała. To jedna z tych trudnych chwil, kiedy trzeba zadecydować którą końcówkę przewodu pokarmowego przyłożyć do kibla. Rzygam całą noc, jestem jak Felicia z Czarownic z Eastwick. Dramat.
Na drugi dzień nie jestem w stanie zwlec się z łóżka. Na zewnątrz pada. Przemek idzie po aparat. Niestety bez sukcesów. Po południu zwlekam się z łoża boleści na ostatni spacer po mieście, ale na samo wspomnienie wczorajszego pysznego jedzonka robi mi się niedobrze. Ratuję się dzisiaj sucharkami i tostem z serem.
Szkoda, że tak się to wszystko poukładało. Z tego uroczego miejsca mam tylko parę zdjęć zrobionych telefonem i gopro. Nie udało nam się skorzystać z usług krawca ani pojechać na plażę rowerem, trochę padało no i pozostał problem zepsutego aparatu, który trzeba będzie w miarę szybko rozwiązać. Czwartego dnia zamawiamy w hostelu busika na lotnisko i o 8 lecimy dalej: do Ho Chi Minh City, dawnego Sajgonu.
Post jest częścią relacji Azja 2016.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)