Do Ho Chi Minh lecimy liniami VietJet z lotniska Da Nang. Koszt dla dwóch osób za godzinny lot (wliczony bagaż do 15 kg) to w listopadzie 2016 niecałe 400 PLN. Start o 7:20 więc pomni wcześniejszych doświadczeń z dostaniem się do Hội An zamawiamy na 5 rano busika z hotelu na lotnisko. Tym razem podróż odbywa się bez nieprzyjemnych niespodzianek.
Po wyjściu z lotniska kierujemy się w prawo na dworzec autobusowy, skąd na pokładzie autobusu nr 49 za jedyne 40K VND (~7 PLN) w komfortowych warunkach podjeżdżamy do naszej dzisiejszej mety. Pytają nas o adres hotelu i kierowca tak kluczy po uliczkach, żeby wszystkich odstawić jak najbliżej celu. Miło :)
Mamy zabukowane dwa noclegi (34$) w Banana Leaf Hotel, po rozpakowaniu ruszamy na miasto.


Nazwę Sajgon nadali miastu Francuzi w okresie kolonialnym, a od 1976 zmieniono oficjalną nazwę na Ho Chi Minh, na cześć wietnamskiego bohatera narodowego.
Mój cel numer jeden na teraz to rozwiązanie kwestii zepsutego aparatu. W zasadzie to jestem zdecydowana na kupno nowego na miejscu, ale po namowach :P decyduję się podjąć kolejną próbę oddania sprzętu do naprawy. W skrócie: nie udało się. Straciliśmy bez sensu trzy czwarte dnia, tylko po to, żeby finalnie wrócić do sklepu foto, w którym byłam o 10 rano i kupić na miejscu lustrzankę Nikona.. Obraziłam się na Sony.
W trakcie tej aparatowej bieganiny udaje nam się zwiedzić War Remnants Museum (15K VND), które jest doskonałym zapisem wszelkich okropności, które Amerykanie wyrządzili Wietnamczykom w trakcie trwania konfliktu zbrojnego. Jestem jeszcze słaba po przedwczorajszych żołądkowych sensacjach, a to są zdecydowanie obrazy, na które ciężko się patrzy. Anglosasi mają dobre określenie na tego typu odbiór: disturbing images.

Wieczorem wypuszczamy się popatrzeć na miasto z góry, konkretnie do The View Rooftop Bar, który reklamują jako najtańszy :P bar z widokiem na miasto w Sajgonie. Faktycznie – ceny jak na takie miejsce są dość przystępne: najtańsze piwko za 30K VND. Do tego przemiłe kelnerki i przyjemny widok na rozświetlone Ho Chi Minh. Przemek zamawia żabie udka, ja wybieram z menu coś bardziej zachowawczego, wspomnienia upojnej nocy nad kiblem są jeszcze zbyt świeże :)
Na drugi dzień pobytu w Ho Chi Minh planowaliśmy wstępnie wizytę w tunelach Cu Chi, które znajdują się w odległości ok. 70 km od miasta. Przed nami jeszcze wizyta na Polach Śmierci w Kambodży, a wczoraj straciliśmy jednak sporo czasu, więc decydujemy się odpuścić. Chcę trochę nasiąknąć atmosferą samego miasta.
Drugi dzień zaczynamy od śniadania w The Hungry Pig
i wizyty w Fine Arts Museum (10K VND), gdzie można dla odmiany pokontemplować sztukę :)




A skoro już mowa o galeriach, to okazuje się, że centra handlowe w Wietnamie wcale nie ustępują naszym. Mi się komunizm kojarzy przede wszystkim z octem na półkach i kompletnym brakiem dóbr luksusowych. No to proszę: to komunizm w wydaniu azjatyckim :)
Kolejny punkt dnia do wizyta w Independence Palace (30K VND). Budynek to historyczny relikt, obecnie pełni funkcję muzeum. W latach 70 służył jako siedziba prezydenta Południowego Wietnamu, Nguyena Van Thieu, który dowodził stąd armią podczas wietnamskiej wojny.





Kierujemy się teraz pod Katedrę Notre-Dame, wzniesioną przez francuskich kolonialistów w latach 1863-1880. Dwie wieże zegarowe wznoszą się na wysokość 58 metrów.

Przed kościołem znajduje się pomnik Marii, który miał w październiku 2005 uronić łzę. Zwierzchnik kościoła katolickiego w Wietnamie nie potwierdził tych rewelacji, ale pielgrzymów i tak było zatrzęsienie :)

Do dzisiaj miejsce jest popularne wśród turystów, więc zaradni lokalsi próbują przy okazji coś na tym ugrać. Tutaj gościu z pączkami na głowie :)
Blisko Katedry znajduje się budynek poczty wybudowany w latach 1886-1891, kiedy to Wietnam był częścią francuskich Indochin. Będąc na miejscu byłam przekonana, że jest to dzieło słynnego twórcy Wieży Eiffel’a, ale wiki podaje, że to dość popularne wierzenie, a w rzeczywistości budynek zaprojektował niejaki Alfred Foulhoux.

Pod koniec dnia zaczepia nas grupa młodych ludzi z prośbą o możliwość pokonwersowania po angielsku. Dla Azjatów każdy biały mówi po angielsku i jest to dość popularna forma szlifowania spoken English ;) Spoko, czemu nie. Dziewczyna pyta skąd jesteśmy, mówię że z Polski, dodając szybko, że to w Europie. Spodziewam się, że Poland niewiele im mówi. A tutaj wielkie zaskoczenie: w sekundę pojawia się zafoliowana mapa naszego kraju z zaznaczonymi atrakcjami i tematami do rozmowy. Szczęka mi opadła. A już zbierałam ją z chodnika, jak na mapce obok Katowic znalazłam mały punkcik z napisem Sosnowiec :) Rozmawialiśmy chyba z pół godziny. Opowiadałam jak wygląda życie w naszym kraju, pokazałam zdjęcia Amona, co oczywiście musiało skończyć się dyskusją na temat spożywania kociego mięsa.. Zarzekali się, że to tylko na północy kraju :) Ogólnie bardzo fajne doświadczenie, dostaliśmy w podzięce krótki przewodnik do przetrwania w Sajgonie i tradycyjne wietnamskie chusty.

Jutro obieramy kierunek na Deltę Mekongu. Na koniec parę kadrów z miasta, takich w stylu: Ale Sajgon :)










Post jest częścią relacji Azja 2016.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)