Zanim odwiedziłam Birmę, miałam w głowie jeden obrazek, który kojarzył mi się z tym krajem: setki świątyń skąpanych w promieniach wschodzącego słońca i niebo pełne balonów. Oto Królestwo Paganu.
Do Baganu podróżujemy z Yangonu autobusem dalekobieżnym. Podróż zdecydowanie nie należy do przyjemnych. Po pierwsze: na pokładzie autobusu śmierdzi. To taki zapach starego sklepu i wilgotnego, ciemnego pomieszczenia wymieszany z naftaliną. Ale powiedzmy, że nie jest to aż tak uciążliwe, bo po 10 minutach nos się przyzwyczaja. Gorsze jest to, że w środku jest przeraźliwie zimno. Kierowca ustawił klimę chyba na 10 stopni. Ubieram na siebie wszystkie ciepłe rzeczy łącznie z czapką i rękawiczkami i przykrywam się bluzą Przemka. Podróż trwa 10h, kierowca co jakiś czas robi postoje i wtedy wychodzimy rozgrzać się w upale i nałapać trochę ciepła na kolejny etap podróży :). Przetrwałam to wszystko w jakimś stanie półhibernacji, przesypiając połowę trasy. Miejscowi ubierają w autobusie wełniane czapki i puchowe kurtki. Nasze wierzchnie okrycia zimowe zostały w aucie, na parkingu pod Okęciem, bo co będziemy brać ciepłe ciuchy do Azji, jak tu ciągle upał jest. No jak to się można czasami zdziwić :).
Bagan (po polsku Pagan lub Królestwo Paganu) to starożytne miasto słynące z setki świątyń, stup, pagód i klasztorów. Standardowo przyjeżdża się tutaj na 2, 3 dni i zwiedza świątynie na skuterku z obowiązkową obserwacją wschodów i zachodów słońca. Wstęp na teren miasta kosztuje 19$ od osoby. Płaci się raz przy wjeździe, a bilety zachowujemy na wypadek kontroli. Największą atrakcją w tym rejonie jest jednakowoż poranny lot balonem, kiedy to można z góry podziwiać świątynie skąpane w blasku wschodzącego słońca. My też się na taką przyjemność skusiliśmy.
Najbliższe trzy noce spędzamy w bungalowie Sweet Garden Motel, który mogę z czystym sercem polecić: bardzo dobry stosunek jakości do ceny. Właścicielka jest przemiła, sama zaproponowała, że zadzwoni do biura balonowego i potwierdzi nasz jutrzejszy lot. W cenie noclegu jest śniadanie z niezliczoną liczbą tostów, jajek sadzonych i owoców. Na kolacje chadzamy do pobliskiej knajpki River View, gdzie serwują pyszne lokalne dania. Nasz motel leży nieco na uboczu, poza głównym centrum dla turystów Nyaung U, więc jest tutaj zdecydowanie ciszej i bardziej lokalnie. Elektryczny skuterek do poruszania się po mieście wypożyczamy bezpośrednio w hotelu w cenie 10000 MMK (~28 PLN) za dzień. Po zapadnięciu zmroku jest chłodno, a w nocy nawet zimno, więc ciepłe bluzy zdecydowanie się przydają.


Przemek wyszukał nam nawet lokal, gdzie serwują birmańskie piwka kraftowe, więc w ostatni wieczór poszliśmy skosztować bardziej wyszukanych specjałów. Po drodze przechodzimy obok Cafe Friends :).


Birmańskie jedzenie wspominam jako dobre. Biorę tu pod uwagę dwa czynniki: po pierwsze, że jest smaczne, po drugie: nie spowodowało żadnych sensacji żołądkowych :). Jadaliśmy jednak głównie w lokalach, nigdy bezpośrednio z ulicy.

Pierwszy dzień w Baganie zaczynamy od wielkiego wow: od lotu balonem. Wybrałam agencję Ballons Over Bagan, która szczyci się tym, że jest pierwszą firmą, która zaczęła organizować loty w tym rejonie. W okresie przedświątecznym (15 grudnia 2019) kosztuje nas ta przyjemność 350$ od osoby. No nie jest to tania przygoda, ale wrażenia bezcenne. Być może na miejscu dałoby się wytargować niższą cenę last minute, ale chciałam mieć pewność, że polecimy.
O umówionej porze wychodzimy przed nasz motel i czekamy na transport. Przyjeżdża po nas mały autobusik – jak się później dowiemy jest to praktycznie zabytek – drewniany pojazd z czasów drugiej wojny światowej. Ponieważ mieszkamy z daleka od głównego centrum turystycznego Baganu, to na pokładzie jesteśmy sami. Kiedy dojeżdżamy na miejsce, jest wciąż ciemno, kierowca prowadzi nas do kręgu ułożonego ze składanych krzesełek. Czekamy na pozostałych turystów racząc się gorącą kawą i ciasteczkami. W tle majaczą nam inne firmy balonowe – wszyscy startujemy z jednego placu. Nasz dzisiejszy pilot to Włoch Antonio. Drugim balonem steruje Brytyjczyk. Wesoło się ze sobą przekomarzają, odpowiadają na nasze pytania, a przy okazji poznajemy też historię drewnianych autobusów. Kiedy siedzimy na składanym krzesełku z kawusią i ciasteczkiem w ręku, Antonio pokazuje na nocne niebo. O kurde, co to jest? Na niebie widać przesuwający się rząd świecących punktów. UFO? Niestety nie tym razem :). Mamy okazję zobaczyć starlinki – sztuczne satelity wysłane na orbitę przez firmę SpaceX Elona Muska.
Kiedy wszyscy turyści są już na miejscu następuje sprawdzenie listy obecności – to jest zawsze dla nas okazja do podśmiechujek, bo nie ma za granicą mocnego, który potrafi przeczytać Przemysława :). Później jest odprawa, w trakcie której Antonio pokazuje w jaki sposób będzie się odbywać start i lądowanie. Trzeba się skulić w koszu i mocno trzymać uchwytów, bo może się zdarzyć – szczególnie przy lądowaniu – że kosz zaliczy parę bęcków o podłoże. A potem możemy już obserwować napełnianie balonów gorącym powietrzem.




Wygląda to fenomenalnie: wielkie płachty materiału powoli się nadymają, nabierają kształtu, podnoszą do góry i wreszcie powoli wzbijają w powietrze. Każda firma balonowa ma swój kolor, Balloons Over Bagan są czerwone, w oddali widzimy jeszcze żółte, zielone i niebieskie.
Przychodzi wreszcie pora na nas: gramolimy się do środka. Kosz ma pięć przegródek: w środku stoi pilot, pozostałe cztery wypełniają turyści: maksymalnie 17 osób. Można sobie oczywiście wykupić opcję premium lotu balonem: tylko my i pilot, ale kosztuje to odpowiednio więcej :).


W gratisie do lotu dostajemy też czapkę z daszkiem i zdjęcia robione GoPro przyczepionym do jednej z lin.


Antonio często obniża lot i obraca balon, tak żeby każdy ze swojego kątka miał dobry widok. A w dole jest przepięknie…









Lot trwa około godziny. Antonio każe nam przyjąć pozycję do lądowania i po chwili jesteśmy już na ziemi – bez dużych bęcków :). Na dole czeka już ekipa, bo to nie koniec przyjemności. Po wygramoleniu się z kosza dostajemy wilgotne ręczniki do przetarcia dłoni, a na stoliku czekają szampan, chlebek bananowy, rogaliki i owoce.

Dla takich chwil warto podróżować. I wydawać :). Tym samym zaliczamy balon do kolejnego nietypowego środka transportu, którym dane nam było się przelecieć: obok hydroplanu i helikoptera.

Po skonsumowaniu i wypiciu co było do wypicia, drewniany bus odwozi nas do motelu, gdzie załapujemy się jeszcze na tosty i jajka sadzone ze śniadaniowego bufetu :). Przebieramy się w lżejsze ciuchy, wypożyczamy elektryczny skuter i ruszamy zwiedzać świątynie. Przypomina to trochę doświadczenie z Angkor Wat w Kambodży, ale tutaj jest zdecydowanie mniej turystów i dzięki własnemu pojazdowi jesteśmy bardziej niezależni. Przydają się google maps na telefonie oraz aplikacja maps.me. Jeszcze na lotnisku w Yangonie kupiliśmy kartę prepaidową do telefonu, żeby mieć internet zawsze pod ręką.
Budowle Królestwa Paganu powstawały w latach około 850 – 1300. Są tutaj świątynie, zespoły klasztorne i stupy. Niektóre budynki są kilkukondygnacyjne, z wieloma pomieszczeniami i tarasami. Jeszcze kilka lat temu wszystkie te budowle były dostępne do zwiedzania bez ograniczeń. Obecnie praktycznie nie da się wejść na wyższe piętra: są odgrodzone kratami i łańcuchami. Ponieważ Bagan słynie z przepięknych wschodów i zachodów słońca, to turyści spragnieni tych pięknych ujęć na zdjęciach, wdrapywali się na wysokie punkty widokowe. Skończyło się to kilkoma wypadkami śmiertelnymi, więc obecnie wszystko jest odgrodzone. Co nie zmienia faktu, że turyści próbują w dalszym ciągu. W maps.me znajdują się namiary na takie punkty. Oprócz tego kilka razy natykamy się na grupki lokalnych podrostków, którzy przesiadują pod świątyniami i zagadują w stylu: psst, wanna see good sunrise? Ja tam wolę nie ryzykować ze swoją zdolnością potykania się o własne stopy, więc zachody i wschody słońca oglądamy po prostu z większych górek z naturalnego ukształtowania terenu, na maps.me zaznaczonych jako sunset / sunrise point.
Tak wygląda tłumek czekający na zachód słońca.

A sam zachód prezentuje się tak:



Kolejnego dnia rano wstajemy wcześnie, żeby zobaczyć z kolei wschód słońca. Trochę marudzę, bo jest środek nocy, zimno i trzeba jechać daleko skuterem i przecież w sumie to widzieliśmy wschód słońca wczoraj z balonu. Ale Przemek jest nieprzejednany i oto jesteśmy. No te balony jednak robią robotę :).









W trakcie przelotu balonów nad naszymi głowami schodzę z górki i kręcę się po okolicy, żeby złapać jeszcze kilka ciekawych ujęć. Aparat przy twarzy, balon w kadrze, a ja się cofam, żeby poprawić sobie kompozycję. I nagle: jeb! Robię w powietrzu salto i nakrywam się nogami: leżę na ziemi, aparat na szczęście cały, obiektyw oprószony tylko w żwirowym pyle. Za to prawa ręka, którą się podparłam przy upadku, boli jak cholera. Złamana? Pobieżne omacanie, chyba cała, ale najmniejszy ruch sprawia mi okropny ból. Idąc do tyłu nie zauważyłam betonowego słupka, który kończył mi się tak gdzieś na wysokości tyłka, wyrżnęłam do tyłu: aparat poleciał na ziemię, a ja się ratowałam ręką, w którą poszedł cały impet uderzenia. No piękny to musiał być widok. Po kilku chwilach w końcu powoli się zbieram, otrzepuję i wracam do Przemka. Jestem tylko w stanie wyszlochać przez łzy: wyjebałam się. Nasz zespół ekspertów ponownie orzekł, że chyba nie jest złamana. No co było robić: do końca dnia miałam rękę na temblaku ze swojej chustki, przez parę dni nie potrafiłam się uczesać, a do końca urlopu ból był odczuwalny. Ale nie była złamana :).
Powyższy przykład pokazuje, że można sobie zrobić krzywdę nawet wtedy, kiedy człowiek nie podejmuje ryzykownych działań cykania zdjęć z dachu świątyni, na którą wlazł nielegalnie. Jednak żeby wyjść na przeciw potrzebie robienia ładnych zdjęć panoramicznych, władze Baganu wybudowały wysoką wieżę widokową, która zdecydowanie góruje nad pozostałymi budynkami.

Wstęp na wieżę kosztuje w 2019 roku 5$ od osoby. Na górze jest restauracja, gdzie wzięliśmy tylko po piwku: 4$ od osoby, za wysokość się płaci ;). Jakoś tak wyszło, że lądujemy tutaj wczesnym popołudniem w pełnym słońcu, więc widok nas nie oszałamia, no ale byliśmy już po porannym locie balonem, więc tamte widoki trudno przebić.




Najbardziej okazałą budowlą Paganu jest Pagoda Szwezigon. Stupy standardowo były wznoszone jako miejsce przechowywania relikwii. Tutaj ma się znajdować kość czołowa i ząb Buddy. Jest to pierwsza duża budowla wzniesiona w stylu birmańskim i jedyna w Paganie, która została wykonana z piaskowca. Na tarasach znajdują się sceny z opowieści o poprzednich wcieleniach Buddy.






Szwezigon jest pierwszą stupą, gdzie zezwolono na dołożenie wizerunków natów, bóstw i duchów czczonych w Birmie niezależnie od buddyzmu.

I tak nam mija czas: jeździmy od świątyni do świątyni, zatrzymując się po drodze, kiedy coś przykuje naszą uwagę. W mniejszych budynkach często jesteśmy sami, w większych kręcą są turyści, ale wciąż jest to nieporównywalnie mniej ludzi niż w Angkor.

















Czasami w środku małej świątyni trafi się samozwańczy przewodnik, który poopowiada trochę ciekawych historii w zamian za jakiś zakup na swoim straganie. To akurat uważam za zachowanie całkiem fair, nie jest to typowe: dej. A straganów to tutaj nie brakuje: parasolki, koszyki, kukiełki, ceramika: do wyboru, do koloru.





Poruszając się po kompleksie świątyń można też wjechać w bardziej „zamieszkałe” tereny, gdzie miejscowi normalnie sobie żyją, pracują i suszą pranie :).




My się poruszamy na skuterku, ale Chińczycy preferują „karoce”, które możecie zobaczyć na zdjęciach niżej. W pewnym momencie znaleźliśmy się w środku takiego konnego korowodu, który otoczył nas z wszystkich stron :).



Z Baganu wyjeżdżamy do Mandalaj ukontentowani, ja lekko obolała, ale dopiero jutro okaże się, że Birma nie powiedziała jeszcze swojego ostatniego słowa w kategorii: co niefortunnego może Ci się przydarzyć w podróży :).
Post jest częścią relacji Azja 2019.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)