Dzisiaj jest drugi dzień naszego pobytu w Mandalaj. Wczoraj udało nam się zobaczyć świątynię z największą książką świata i zachód słońca ze Wzgórza Mandalaj. Po śniadaniu schodzimy do recepcji naszego hotelu, gdzie spodziewamy się zobaczyć ziomeczka, z którym wczoraj umówiliśmy się na całodniowe zwiedzanie. Gościa nie ma, ale za to jest jego tata, który na szczęście posługuje się w miarę sprawnie angielszczyzną. Chłopak najwyraźniej jest bardzo obrotny i pewnie nagania klientów wszystkim członkom swojej rodziny :). Żeby nas uspokoić, że nie jest to jakiś przekręt, ojciec dzwoni do syna i przekazuje nam słuchawkę. Prawdę mówiąc i tak bym go nie poznała po głosie, ale taki gest jest w porządku. Ziomek nas przeprosił: złapał wczoraj jeszcze jednego klienta i pyta, czy nam nie przeszkadza zamiana kierowcy – a co nam ma przeszkadzać :). No to ruszamy.

Na powyższym zdjęciu można zauważyć, że twarz pań sprzedawczyń pokryta jest taką żółtą maseczką. Ta musztardowa pasta nazywa się thanaka – wytwarza się ją z kory tutejszych drzew. Ma właściwości antyzapalne, chłodzące i chroni skórę przed słońcem. Birmanki oraz tutejsze dzieci bardzo często są posmarowane thanaką, panowie zdecydowanie rzadziej.











Jak się ma szczęście, to na ulicy można nawet spotkać słonia :).

Po pewnym czasie dojeżdżamy na obrzeża miasta, gdzie zaczynają się rzędy warsztatów, w których wytwarzane są kamienne rzeźby oraz cuda z drewna i inne rękodzieło. Fajnie poprzyglądać się, jak wygląda proces powstawania takich rzeczy. Śmiesznie się prezentują jeszcze niedokończone wizerunki Buddy, w których od szyi w dół wszystko gra, ale głowa jest jeszcze sześcianem :).





Zatrzymujemy się przy jednym z takich rękodzielniczych sklepów. Jejku, ile to trzeba pracy, żeby wyhaftować taki kilim, albo wystrugać naturalnej wielkości orła z piórami. Ja to zawsze jestem pod wrażeniem umiejętności rzeźbiarzy. Mi jak coś nie wychodzi w moich robótkach, to zawsze mogę zgumować albo spruć albo dołożyć więcej filcu, a jak się takiemu Buddzie za bardzo uszko skróci to pewnie jest większy problem. I kolejna rozkmina: kto to kupuje? Skoro tyle warsztatów tutaj funkcjonuje, to muszą mieć jakiś rynek zbytu. Nadziani turyści? Miejscowi? Duchowni? Pewnie Chińczycy :).






Kolejny przystanek to klasztor Bagaya Kyaung – jego unikatowość polega na tym, że jest w całości wykonany z drewna tekowego. Budynek zbudowano w 1834 roku, kiedy Amarapura była stolicą państwa Birmańskiego. Dzisiaj to taka mniej znacząca prowincja miasta Mandalaj. Praktycznie nikogo tutaj nie ma, chodzimy po terenie zupełnie sami. Są tylko pieski wygrzewające się w słońcu. Moją uwagę zwracają szczególnie precyzyjne zdobienia i ornamenty.









Niedaleko klasztoru znajduje się Pagoda Pahtodawgyi. Jest przepiękna: jej biel odcina się na tle granatowego nieba. I znowu jesteśmy tutaj kompletnie sami. No może oprócz piesków :). Na rogach stupy i przy schodach znajdują się Chinthe – mityczne stworzenia przypominające lwy, bardzo popularne w birmańskiej architekturze.






Małe pieski mnie napadły :)

Zbliża się 10, a z tą porą związana jest kolejna „atrakcja” tego rejonu. Otóż w pobliskim klasztorze Mahagandayon w okolicach 10 rano ma miejsce pochód mnichów zmierzających na posiłek do stołówki. Można tam wejść, dać im jakiś datek albo i nie i tylko się poprzyglądać. Ten przemarsz trochę trwa, bo mnichów jest tutaj ponad półtora tysiąca. Jakoś tak się jednak porobiło, że ten ich poranny rytuał stał się ogromną turystyczną atrakcją. Na teren klasztoru prowadzą dwa wejścia i już zbliżając się do jednego z nich zdaję sobie sprawę, że będzie grubo. Na poboczu ulicy stoją dziesiątki autokarów, mijamy jeden za drugim. Oho, Chińczycy. Ja wiem, że to straszna hipokryzja narzekać na tłumy ludzi w miejscach, do których przyjeżdżamy z tym samym zamiarem i też stajemy się częścią tego tłumu, ale kurde, Chiński turysta to jest inny stan umysłu. Obserwując tych ludzi czuję ogromny cringe i jakoś tak jest mi strasznie wstyd przed tymi mnichami, którzy, muszę przyznać, znoszą to z wielką godnością. Większość chińskich gapiów się pcha, wrzeszczy coś do siebie, taranuje przejście, macha innym przed oczami swoimi selfie stickami. Do tego jeszcze panie 50+ w miniówkach wdzięczące się w głupich pozach do mężów, którzy im cyckają foty. No cyrk na kółkach.


Zdjęcia robione były w grudniu 2019 roku, kiedy o COVID-19 nikt jeszcze nie słyszał, przynajmniej oficjalnie. Azjaci są akurat przyzwyczajeni do noszenia maseczek (smog) i widok ludzi z zakrytą twarzą nikogo tam nie dziwi, nawet w erze przed światową pandemią koronawirusa.









Są pieski. I kotek.


Klasztor jest usytuowany w pobliżu jeziora Taung Tha Man i kiedy chiński cyrk się kończy, zmierzamy w tę stronę przejść się po moście U Bein. Jest to najdłuższy (1.2 km) i najstarszy (1850 r.) drewniany most na świecie. Jest to również popularna turystyczna atrakcja, więc dookoła powstało dużo straganów i budek z szybkim jedzeniem. Można przycupnąć na piwku, zrobić zakupy albo dać się przewieźć łódką na drugą stronę jeziora. Najpiękniej pewnie jest o zachodzie słońca, ale nie dane nam będzie zobaczyć mostu o tej porze :).





W grudniu poziom wody w jeziorze jest bardzo niski. W okresie pory deszczowej pale są praktycznie całkowicie zanurzone, a lustro wody prawie dotyka powierzchni mostu.


W trakcie spaceru po moście zauważam jakąś starowinkę, która trzyma przy sobie klatkę z małymi sówkami. Przyglądam się zaciekawiona, a ona mi tłumaczy, że za odpowiedni datek mogę sobie taką sówkę opłacić i wypuścić na wolność. Kurcze, co za straszny pomysł! Nie róbcie tego nigdy, nie wspierajcie takich okropnych procederów, które karmią się krzywdą zwierząt. Skoro ta kobiecina tam siedzi, to nie mam złudzeń, że ma z tego jakiś piniondz i niejeden turysta da się skusić wizją fajnej fotki na fejsa, albo nawet z dobroci serca zapłaci, żeby oszczędzić tym ptaszkom cierpień w ciasnej i rozgrzanej od upału klatce. Ale to na dłuższą metę nic nie da: jak długo znajdą się chętni, tak długo małe sówki będą lądować w klatkach ;(. To mi przypomina historię tarsierów, najmniejszych naczelnych świata, które występują m. in. na wyspie Bohol na Filipinach. Tarsiery są zagrożone wyginięciem, a że przy okazji są przecudacznymi stworzeniami na które miło się patrzy – są odławiane i wsadzane do klatek, gdzie służą jako atrakcja turystyczna. Zwierzątka te bardzo źle znoszą niewolę i zdarza się, że popełniają w klatkach samobójstwo. Ta historia zawsze mrozi moje serduszko.








Po obiadku w miłej knajpce, do której zawiózł nas nasz kierowca, kierujemy się w stronę prowincji Sagaing, gdzie czeka na nas kolejna, iście instagramowa lokalizacja. Po drodze przekraczamy most Yadanabon. W tle widać Wzgórza Sagaing.


Wspomniana malownicza lokalizacja do Hsinbyume Pagoda – przepiękna biała świątynia. Jest dość nietypowa w kształcie jak na birmańskie sakralne budownictwo: otoczona przez siedem koncentrycznych tarasów, które mają reprezentować siedem łańcuchów górskich prowadzących do mitycznej góry Meru, stanowiącej oś świata według buddyjskich wierzeń. Jak na tak piękne miejsce, ludzi jest niewiele i najważniejsze: Chińczyków brak :). Przed przylotem do Birmy zastanawialiśmy jak rozplanować czas tutaj na miejscu: spędzić dwa dni nad Jeziorem Inle, czy przyjechać do Mandalaj. Ale jak zobaczyłam w necie zdjęcia tej pagody, to wiedziałam, że chcę ją zobaczyć na żywo.











I dotarliśmy do miejsca, w którym zdjęcia ze zwiedzania okolic Mandalaj się kończą. Następne mam takie :)

I pomyśleć, że wczoraj moim największym problemem było to, że wlazłam w kupę :). Co tu się wydarzyło? Cofnę się o dwie godziny z opowieścią.
Zmierzamy do Pagody Umin Thonze, która mieści się na wzgórzu Sagaing. Przemek koniecznie chce ją zobaczyć, bo w środku znajduje się 45 rzeźb Buddy, a ciągle mu za mało po dzisiejszym dniu ;). Idziemy w kierunku świątyni taką wąską ścieżynką po zboczu góry: Przemek z przodu, ja jestem jakieś trzy metry za nim. W pewnym momencie słyszę jakiś hałas, krzyki i Przemka, który mówi do mnie głośno: Uważaj, nie podchodź bliżej! Kurde, co jest? Przemek pokazuje na łydkę i widzę tylko strzęp materiału zwisający z rozdartych spodni i ranę po ugryzieniu. Piesek. Zły czas, złe miejsce. Z tej ścieżynki droga do świątyni prowadziła przez krzaczory i nie bardzo było widać co jest dalej. Jak się przedarł, to wpakował się akurat na głodne stadko psów, które właśnie co dostały obiad. Jeden z burków potraktował mego męża jako potencjalne zagrożenie dla swojej porcji obiadowej i zaatakował. Na szczęście szybko zjawił się stary mnich z kosturem i psie towarzystwo odpędził, no ale rana już została zadana. Staruch jeszcze uśmiechnął się bezzębnie i wyciągnął rękę z pytaniem Donation? O panie, żadnego donejszyn od nas dzisiaj nie będzie :). Ewakuowaliśmy się stamtąd jak najszybciej i pojechaliśmy z naszym kierowcą do szpitala na izbę przyjęć. Trochę się obawiałam jak to będzie wyglądać: że spędzimy pięć godzin w poczekalni, że nas spławią, że to nic takiego, no same czarne scenariusze w głowie. A tymczasem w szpitalu w Mandalaj zajęli się Przemkiem bardzo profesjonalnie. Cyk, młody lekarz mówiący perfekcyjnie po angielsku. Cyk – dwa zastrzyki: przeciwtężcowy i przeciw wściekliźnie. Cyk – lista leków i maści do stosowania. Cyk – płatność kartą i do domu. Bardzo miłe zaskoczenie. Przy okazji dowiedziałam się, jak jest wścieklizna po angielsku: rabies. Podróże to jednak kształcą :).
To nasz ostatni dzień w Mandalaj i ogólnie w Birmie. Jutro lecimy do Vientiane – stolicy Laosu.
Post jest częścią relacji Azja 2019.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)