Planując tę podróż po Azji Przemek bardzo chciał powtórzyć doświadczenie trekkingu z nocowaniem u miejscowej rodziny, w którym mieliśmy okazję brać udział w 2016 roku w Wietnamie. Wygląda to w ten sposób, że w lokalnej agencji turystycznej wykupuje się wycieczkę dwu- lub trzydniową i w kilkuosobowych grupach przemierza się pieszo trasę do jakiejś oddalonej wioski. Po drodze grupie towarzyszy lokalny przewodnik, a na miejscu ma się wyjątkową okazję zapoznania z miejscową społecznością: zjedzenia wspólnie posiłku i spędzenia nocy w tradycyjnym domu. To jest wyjątkowe doświadczenie i nasz trekking w Sapie w Wietnamie do dzisiaj wspominamy jako jedno z najlepszych przeżyć podróżniczych. Wtedy trasa wiodła wśród zachwycających dech w piersi widokach na ryżowe pola, a miejscowa rodzina ugościła nas gorącą ziołową kąpielą, po której nastąpiła pyszna kolacja i przełamywanie bariery językowej nad kieliszkami ryżowego bimbru. Trzy lata później jesteśmy w okolicach Luang Prabang w Laosie i ponownie wybieramy się z przewodnikiem z wizytą do miejscowej rodziny. Warto wspomnieć, że tego typu atrakcja jest przede wszystkim wsparciem dla lokalnej społeczności: pieniądze trafiają do przewodników i miejscowych, którzy goszczą turystów. Na pewno zostawiane swoich pieniędzy w taki sposób ma tutaj dużo większy sens niż wręczanie gotówki dzieciakom żebrzącym na ulicy.
Wycieczkę kupujemy w White Elephant Adventures, agencji zajmującej się organizowaniem trekkingów, spływów kajakowych i różnych innych atrakcji w okolicy. Decydujemy się na opcję 2 dni i 1 nocleg w miejscowości Ban Long Ngath, chociaż do wyboru są też dłuższe i dalsze trasy. Przyjemność kosztuje nas około 100 USD od osoby, jedzenie w cenie :). W drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia stawiamy się w siedzibie firmy, skąd zabiera nas busik i zawozi do punktu startu dzisiejszej wyprawy. Naszym przewodnikiem jest młody Laotańczyk, 19-latek, który bardzo sprawnie radzi sobie z językiem angielskim i całą trasę zabawia nas różnymi opowieściami. Jest tylko nasza trójka, kiedy zbiera się większa liczba chętnych turystów, wtedy grupy też są liczniejsze, ale dzisiaj jesteśmy tylko my.
Po drodze Przemek udziela naszemu przewodnikowi lekcji polskiego, głównie interesują go teksty na podryw :).


Początek trasy wymaga przeprawy łódką na drugą stronę rzeki, ale tutaj czeka już na nas umówiona pani z przewozem.

Na początku idziemy głównie przez dżunglę, więc trudno mówić o jakichś spektakularnych widokach – drzewa jak drzewa. Po drodze mamy przerwę na lancz, nasz przewodnik zostawia trochę ryżu pod drzewem dla duchów – jest animistą i wierzy, że część jedzenia należy „oddać” naturze, żeby ułaskawić duchy.
Po pewnym czasie wychodzimy z lasu, widać góry i pierwsze zabudowania.





Droga na miejsce trwa kilka godzin i nie jest specjalnie wymagająca fizycznie, chociaż czasami trzeba przeleźć przez płot i wtedy ciągle czuję dyskomfort w prawej ręce.












Docieramy na miejsce późnym popołudniem. Zostawiamy plecaki i idziemy pozwiedzać wioskę. Najpierw kierujemy się do miejscowej szkoły, gdzie akurat odbywa się mecz piłki nożnej. Starsze chłopaki grają w gałę, a młodsze siedzą na ławce i komentują. Przemek też bierze udział w kilku podaniach. Większość gra boso, jest jeden ziomek, który ma prawdziwe korki, a kilku zawodników ma tylko po jednym bucie. Widać, że ta gra sprawie im dużą frajdę no i nazwisko Lewandowski też wywołuje uśmiech na twarzy.
W pobliżu szkoły znajduje się internat, gdzie mieszkają dzieciaki z bardziej oddalonych wiosek.






Ludzie żyją tutaj prosto. Chociaż wioska jest oddalona zaledwie godzinę jazdy na motorku od Luang Prabang, to nie ma tutaj zasięgu, kanalizacji ani elektryczności. Domy buduje się własnymi siłami, przeważnie jest to kilka izb bez okien. Niektóre domy postawione są na palach, bo mogę sobie tylko wyobrazić, że w czasie pory deszczowej, wszystkie drogi i podwórka zamieniają się w błotne bajora. Dookoła chatek stoją niskie ławeczki, na których nastoletnie matki usypiają swoje dzieci, a młodsze dziewczęta po kąpieli czeszą sobie wzajemnie włosy. Po obejściu łażą kury i psy. I kotki też. Młodsze dzieciaki biegają w japonkach i bawią się w bule rzucając kamieniami. Tutaj nikt nie siedzi z nosem w telefonie i nie ogląda filmików z jutuba, tutaj czas jakby się jeszcze zatrzymał. Zastanawiam się na jak długo. Myślę, że mamy właśnie okazję obserwować świat, który już za chwilę się zmieni, już za chwilę pociągną prąd i będzie jak wszędzie. Przewodnik pokazuje nam dom sołtysa – ten akurat ma okna i agregat i zdecydowanie odstaje od reszty :) oraz miejscową przychodnię z salą porodową. Widzimy też jak stawia się nowe budynki mieszkalne – z pomocą sąsiadów i znajomych.













Podczas naszego trekkingu w Sapie w Wietnamie ultraprzyjemną częścią wyprawy była ziołowa kąpiel, którą przygotowała dla nas goszcząca nas rodzina. Siedzieliśmy w drewnianej balii w wodzie tak gorącej, że początkowo nie dało się tam nawet wsadzić palca. Do kąpieli wrzucone były różne liście i aromatyczne zioła – zgodnie z tradycją miejscowej mniejszości etnicznej Czerwonych Dao. Po kilku godzinach marszu w upale i pyle to było niezwykle relaksujące i odświeżające doświadczenie. Potem zasiedliśmy z całą rodziną do kolacji przygotowanej specjalnie dla nas, z mnóstwem lokalnych przysmaków. I ryżową wódką :).
Dzisiaj myjemy się w ciemnej izbie zimną wodą, używając do tego chochelki, którą czerpiemy wodę z większego, wybetonowanego zbiornika. Przemek świeci mi latarką z telefonu, a ja muszę go użyć w charakterze wieszaka :). W wiosce jest kilka ujęć wody na wolnym powietrzu, do których wieczorami schodzą się mieszkańcy, żeby się umyć i nabrać wody do plastikowych kanistrów. Kobiety i dziewczęta myją się umiejętnie manewrując i zasłaniając ciało wielkimi chustami.
W tym czasie nasz przewodnik gotuje dla nas zupę na kolację. Używa do tego celu składników, które nosił cały dzień w plecaku – między innymi kurzych udek :P. Jemy sami, ja swojego kurczaka odkładam delikatnie na talerzu. Będziesz to jadła? Nie – odpowiadam. I wtedy zgarnia te moje niedojedzona udka z powrotem do garnka i mówi, że to będzie dla rodziny. I teraz zdaję sobie sprawę z tego, że oni będą jeść to, czego my nie zjedliśmy. I tak mi z tym dziwnie. Po zapadnięciu zmroku siedzimy jeszcze trochę na plastikowych stołeczkach przed chatką. Przewodnik opowiada, że miejscowi nie mogą się nadziwić, że turyści płacą za to, żeby spędzić noc w takiej wiosce jak ich – bo co tu jest ciekawego do oglądania? A ja się zastanawiam, czy ludzie nie są tutaj bardziej szczęśliwi, czy takie życie zgodnie z porą dnia i cyklem natury, z dala od internetu i elektroniki nie jest prostsze? Ale to pewnie tylko moje wyidealizowane spojrzenie osoby uprzywilejowanej, bo w pewnym momencie pada zdanie, które znowu daje mi dużo do myślenia: macie szczęście, że urodziliście się w Europie. I tak, faktycznie nie doceniam tego, że mam ciepłą wodę w kranie i kaloryfer w każdym pokoju. A tutaj dziewczynki w wieku 14, 15 lat szykowane są już do zamążpójścia i nikogo to nie dziwi. Kolejna rzecz, która fascynuje miejscowych to bycie wegetarianinem: jak można nie jeść mięsa z własnego wyboru? Trzeba tylko pamiętać, że tutaj jak ma się ochotę na potrawkę z kurczaka, to trzeba go złapać na podwórku, zabić i oporządzić. Co by nie mówić to zwierzęta mają tutaj lżejsze życie, niż te hodowane na mięso w „zachodnim świecie”.
Wioska Ban Long Ngath zamieszkana jest przez Hmongów, lokalną mniejszość etniczną, która występuje również na terenie Wietnamu i Tajlandii. Mają swój język, swoje tradycje i swoje wierzenia. Akurat jesteśmy tutaj w wyjątkowym okresie, tuż po zakończeniu zbiorów kiedy to trwają obchody Hmong New Year. Wielka feta połączona z festiwalem odbywa się w okolicach Luang Prabang i mieliśmy w planach jeszcze się tam wybrać po powrocie do miasta, niestety potężne zatrucie pokarmowe stanęło nam na drodze :). Ale tutaj mamy malutki przedsmak. W wiosce zostały tylko młodsze dzieci, ubrane w tradycyjne, bogato zdobione stroje, a nastolatki pojechały się bawić na większą imprezę. Jedna z zabaw polega na rzucaniu do siebie materiałowej piłeczki – mogę się tylko domyślać, że to też dobry sposób na podryw :).






My dzisiaj nocujemy w wielopokoleniowym domu i jestem prawie pewna, że w nocy w izbie obok usilnie pracowano nad nowym pokoleniem :P. Nestorka rodu ma 93 lata, oprócz niej są tu dzieci, wnuki i pewnie prawnuki. No niestety nie za bardzo dane nam było poznać się bliżej: trzymają się na dystans, a my też nie z tych co się narzucają.


W nocy jest mi bardzo zimno pomimo tego, że mam na sobie ciepłą bluzę, śpimy na kocu rozłożonym na ziemi, pod moskitierą. Wschód słońca witam z wielką ulgą, niespecjalnie się wyspałam :).
Rano przewodnik smaży nam jajecznicę, okazuje się, że w Laosie też mają przyprawę Knorr :).



Przy okazji mamy szansę kątem oka zaobserwować walki kogutów. To co teraz widzimy jest co prawda formą zabawy z udziałem małych chłopaczków, ale koguty tutaj faktycznie trzymane są do walk, co często widać po sznurkach, które przywiązane są do ich nóg.









Okazuje się, że dzisiaj w wiosce odbywa się wesele, co tłumaczy nad ranem ten kwik zarzynanej świni… Akurat już zbieramy się już w drogę powrotną, kiedy panowie opalają prosię na prowizorycznym palenisku.

Wracamy dzisiaj inną, nieco krótszą drogą.



Po drodze zachodzimy do jeszcze innej wioski. Grupa dzieciaków gra w karty, a cała starszyzna i młodzież jest w mieście, na obchodach Hmong New Year. Kupujemy od starszej pani na pamiątkę wyszywaną torebeczkę ze słoniem i napisem Laos.













Po dojściu do głównej drogi odbiera nas busik i odwozi z powrotem do Luang Prabang, gdzie spędzamy ostatnie dni w Laosie. Muszę przyznać, że krótko po zakończeniu tego trekkingu nie byłam do końca zadowolona, mając w pamięci jak wspaniale było trzy lata wcześniej w Wietnamie. Brakowało mi tego wspólnego biesiadowania, trochę byłam rozczarowana, że goszcząca nas rodzina wykazała nami zero zainteresowania :) i widoki też nie były tak spektakularne. Ale z perspektywy czasu trochę inaczej to oceniam – mieliśmy tutaj szansę jednak bardziej przyjrzeć się temu, jak wygląda takie codzienne życie na laotańskiej wsi. Ostatecznie cieszę się, że zdecydowaliśmy się na taką wyprawę.
Post jest częścią relacji Azja 2019.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)