Najpopularniejszą atrakcją dla odwiedzających Sapę są kilkudniowe trekkingi z tzw. homestayem. Maszeruje się kilkanaście kilometrów po przepięknych trasach z widokami na pola ryżowe, a noc spędza u góralskiej rodziny. Zorganizowane wycieczki tego typu można już wykupić w Hanoi, ale najlepiej załatwić to sobie po przyjeździe na miejsce. Zdecydowaliśmy się na dwudniowy trekking w poleconej przez Lonely Planet agencji Sapa O’Chau. Ceny są z pewnością wyższe niż przy zakupie od „kobiety z ulicy”, ale firma ma też swoją misję:
Our mission is to promote learning, provide sustainable employment, and empower our community.
Jeśli dorośli (przewodnicy i gospodarze) mają godziwą płacę, mogą opłacić dzieciom edukację, co z kolei czyni ich potem bardziej wartościowymi członkami społeczności.
W agencji zjawiamy się koło 8 rano. Płacimy $120 za naszą dwójkę (kwota maleje, jeśli zbierze się grupa większa niż 3 osoby). Cena zawiera opłatę za przewodnika, nocleg, obiad i śniadanie u góralskiej rodziny, a także dwa lunche na trasie. Piwko można sobie domówić za dodatkową opłatą (30K VND, ~5.5 PLN). Przygotowujemy sobie tylko małe plecaczki z ciuchami na zmianę i przyborami toaletowymi, a duże graty zostawiamy na miejscu, w siedzibie Sapa O’Chau. Wybraliśmy trekking do wioski Ta Phin, gdzie rezyduje mniejszość etniczna Czerwonych Dao. Jedną z ich specjalności, i to co nas najbardziej przekonało, są ziołowe kąpiele :)
Towarzyszy nam dzisiaj Queta – przeurocza dziewczyna z Meksyku oraz Tay – młodziutki przewodnik. A także trzy panie które do naszej grupy dołączają się nie wiadomo kiedy :) Przygotowując się do tej podróży przeczytałam w necie parę relacji z trekkingów. Dość dużo było narzekania na te „zbyt agresywne formy marketingu”: dołącza się grupka kobiet, czasami dzieci, i bardzo intensywnie namawiają do kupna swoich wyrobów rękodzielniczych. W naszym przypadku nie jest źle, panie są dość miłe, zagadują, podają ręce przy jakichś trudniejszych podejściach. Fakt, że przy pierwszym postoju wszystkie rozpakowują swoje kosze i namawiają do zakupu swoich dóbr :) Wzięłam ręcznie farbowaną chustę w kolorze indygo, kolor jest uzyskiwany z użyciem tutejszych roślin. Ale trzeba było się trochę potargować ;)
Pierwszego dnia pokonujemy około 10 km. Idzie się przyjemnie, pogoda wymarzona. Queta jest samotnie podróżującą dziewczyną, opowiada nam o swoich przygodach i życiu w Meksyku. Tay opowiada o swojej pracy. Znowu można trochę odkurzyć swój angielski :) A dookoła nas zieleń i tarasy ryżowe. W przeróżnych formach i wariantach ułożenia.
Po drodze mamy okazję przyjrzeć się życiu lokalsów. Na pierwszym przystanku podziwiamy suszenie konopii. Zapach jakby trochę znajomy :) ale tutaj używa się tej rośliny do wyrobu tkanin.
Przy pracy głównie widać jednak kobietki. Nawet takie w starszym wieku targają na plecach wielkie kosze.
Wśród tarasów ryżowych można przyuważyć bawoły:
kaczuszki
i prosiaczki
A także te gigantyczne pająki, które widziałam już wczoraj. Zagaduję Taya, czy one są niebezpieczne. Powiedział że w zasadzie to nie, ale jak użrą to trzeba jechać do szpitala :P
Koło południa mamy przerwę na lunch. Oprócz naszej czwórki w tym samym miejscu spotykają się też inne grupy. Queta jest bardzo otwarta i zagaduje ludzi z sąsiedniego stolika o to, skąd są. Jedna para mówi, że z Australii. Mówię, że w Melbourne jadłam najpyszniejsze lody w życiu i że jesteśmy z Polski. I wtedy babka odzywa się w naszym rodzimym języku, że ona w zasadzie też. I teraz najdziwniejsze w tej całej historii: tą samą parę spotykamy trzy tygodnie później na przerwie na lunch gdzieś na drodze między wyspą Koh Chang a Bangkokiem. Oni akurat podążają w przeciwnym kierunku :)
W dalszej części drogi podziwiamy kolejne tarasy
oraz przecudnej urody Wietnamki, które przycupnęły na drodze:
A także troszkę mniejsze dziewczynki:
Do naszych dzisiejszych gospodarzy docieramy przed zapadnięciem zmroku. Odpoczywamy na tarasie sącząc zimne piwko, a Tay zabawia nas opowieściami :)
Chatkę zamieszkuje małżeństwo z dwójką dzieci oraz dziadkowie. Bardzo nas miło witają, chociaż po angielsku mówi tylko dziewczyna. Kiedy wchodzimy do środka babcia dogląda wielkiego paleniska na środku izby, to przygotowania do naszej ziołowej kąpieli :)
Nasza dzisiejsza sypialnia:
Toaleta jest w idealnym stanie i w „zachodnim” stylu, co za ulga ;) Po jakiejś godzinie dają nam znać, że kąpiel jest gotowa. Przebieramy się w stroje kąpielowe i idziemy do drugiej izby, gdzie czekają na nas dwie wielkie balie. Wsadzam stopę do środka. Gorąca! Muszę sobie dolać trochę zimnej, bo nie dam rady się zanurzyć :) Woda ma czerwonawy kolor, można wymacać pływające liście, przyjemnie pachnie. Cudowne odprężenie po całodniowym marszu w upale. Jest idealnie :)
A po kąpieli czeka nas największa atrakcja: kolacja z gospodarzami. Na stole pełno przeróżnych przekąsek. Wszystko smakuje wybornie.
A do picia: wino ryżowe. Niech was nie zmyli nazwa, z winem ma to niewiele wspólnego – to taki lokalny wietnamski bimberek.
Wznosimy toasty i rozmowa zaczyna się rozkręcać :)
Tayowi rozwiązuje się język, opowiada o swojej nieszczęśliwej miłości. Przychodzi też czas na prezentację piosenek narodowych. Mało jesteśmy oryginalni ze swoją dzieweczką, co to do laseczka szła :) Przemiły wieczór.
A jeszcze taki jeden obrazek z dziećmi naszych gospodarzy. Niby chatka na końcu świata w odległej wiosce w Wietnamskich górach, a maluchy wpatrzone w komórkę z bajkami :) Dziewczyna w międzyczasie wpychała im do buzi jedzenie pałeczkami. Zupełnie jakbym moich siostrzeńców widziała parę lat temu :)
Na drugi dzień wita nas stos naleśników podany z miodem i bananami. Pychotka :) Tay budzi się na lekkim kacu i dopytuje o nasze samopoczucie. Odpowiadam, że jesteśmy z Polski i taka ilość alkoholu nie robi na nas wrażenia ;)
Żegnamy się z gospodarzami i ruszamy w dalszą trasę. Dzisiaj do pokonania mamy tylko 6 km. Po drodze Tay uczy nas robić koniki z trawy:
i serduszko:
Tarasy ryżowe w dalszym ciągu można podziwiać :)
I most :)
Tay pokazuje nam też w jaki sposób barwione są tkaniny na kolor indygo. Wraca z jakimiś roślinkami, rozgniata je w rękach, polewa odrobiną wody, po kilkunastu minutach dłonie przybierają niebieskawy kolor.
Zatrzymujemy się na lunch w dość osobliwym miejscu. Rządzi tutaj dziewczyna z przewieszoną przez ramię torebeczką Diora. Pytam o drogę do toalety, wskazuje mi miejsce gdzieś za rogiem. Jest dziura w podłodze, ściana sięga tak do połowy, a z miejsca gdzie kucam mam wspaniały widok na chlewik z mnóstwem świń :) Czekając na danie obserwuję też kotka, który rozszarpał torebkę z „zupką chińską” i właśnie wcina z niej makaron. Bardzo osobliwie :)
Po lunchu dochodzimy do drogi, skąd do Sapy zabiera nas już samochód. W siedzibie Sapa O’Chau żegnamy się z Quetą, bierzemy prysznic i szykujemy się na podróż busem do Lao Cai i nocny pociąg z powrotem do Hanoi.
Z perspektywy czasu powiem, że ten trekking to było jedno z najfajniejszych doświadczeń w Wietnamie. Bardzo ciepli ludzie, wspaniałe scenerie, pyszne jedzenie. Zupełnie inne odczucia niż po Ha Longu :)
Post jest częścią relacji Azja 2016.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)