Do Seward docieramy wieczorem, po całym dniu spędzonym na eksplorowaniu atrakcji rejonu Girdwood. Nocujemy dzisiaj na campingu Miller’s Landing. Przy wieczornym podgrzewaniu kolacji wrzucam do ognia zielone banany, które przejechały w samochodzie ostatnie dwa tygodnie. Pomyślałam, że upieczone będą lepiej smakować. Niestety. Jakby się jadło ciepłą mąkę.
Następnego dnia rano pada. Pierwszy raz w trakcie tego dwutygodniowego pobytu na Alasce musimy przygotować śniadanie w samochodzie. Deska rozdzielcza nadaje się idealnie :)
Dzisiaj mamy zaplanowany ośmiogodzinny rejs po fiordach półwyspu Kenai, bardzo chcę zobaczyć jakiegoś walenia :) Póki co widziałam jednego parę dni temu w moim kubku z kawą. Biorę to za dobry omen.

Seward to małe miasteczko nastawione głównie na amatorów rybołówstwa i turystów, którzy przyjeżdżają tutaj z zamiarem odbycia rejsu po wodach Oceanu Spokojnego. W mieście zaczyna się liczący 1600 km historyczny szlak Iditarod Trail, który na początku ubiegłego stulecia służył do transportu ludzi i dóbr z portu w Seward do środkowej Alaski. Stąd też motto miasta brzmi
Alaska starts here



Na jednym z budynków znalazłam coś fajnego: tablica Before I die…, gdzie każdy może dopisać czego chce dokonać przed śmiercią. Nic tam nie wpisałam, mało już miejsca było ;), ale chyba najbliżej mi do:
Before I die I want to have no regrets

W książce Jak zwykle Zygmunta Miłoszewskiego jest taki fajny fragment, w którym główna bohaterka mówi do męża, że w albumie ze zdjęciami nie uwieczniali momentów spłacenia kredytu w terminie ani wzięcia nowego telewizora na raty. Dla niej u schyłku życia te wydarzenia są nieistotne, żałuje że nie była bardziej spontaniczna, nie podróżowała, nie miała przygód. No więc ja bym chciała nie żałować.
O 10 rano zaczyna się nasz rejs. Zarezerwowaliśmy Kenai Fjords National Park Tour od operatora Kenai Fjords Tours. W cenie 179$ od osoby jest również obiad all you can eat serwowany na wyspie Fox Island.
Pogoda dzisiaj mało sprzyjająca: chmury wiszą nisko, pada deszcz. Na pokładzie statku siedzi się przy sześcioosobowych stolikach. Towarzyszy nam rodzina z Teksasu. Matka i córka okutane szalikami, czapki naciągnięte prawie na oczy, 80% rejsu przesypiają :) Co jakiś czas wychodzę na zewnętrzny pokład, ale jest paskudnie zimno, do tego wieje i pada. Obiektyw cały czas paruje i nie nadążam z jego wycieraniem. Krajobraz jednakowoż jest przepiękny, przy słonecznej pogodzie wyglądałoby to wszystko mniej intrygująco :)




Statkiem dość mocno buja. Obsługa co jakiś przemyka z mopem po pokładzie i sprząta po mniej odpornych wycieczkowiczach. Mnie też dość szybko dopadają mdłości, na szczęście jest napój imbirowy, który trochę łagodzi nieprzyjemne doznania.
Największą atrakcją rejsu jest oczywiście możliwość zobaczenia wielkich morskich ssaków: humbaków, delfinów. Nasz kapitan jest niezmordowany: przez cały czas wypatruje i opowiada o tym, co akurat widać pod wodą.
A co było widać? Skleciłam taki obrazek, który mniej więcej oddaje jak było ;)
Udało się zobaczyć płetwę ogonową i trochę płetwy grzbietowej i to by było na tyle :D



Bardzo żałuję, że nie udało mi się zobaczyć wyder morskich. Występują w tym rejonie dość licznie, można je obserwować, jak pływają na pleckach z młodymi wyderkami na brzuszku. Kapitan ogłosił, że mijamy je właśnie po lewej stronie, ale zanim zdążyłam dobiec na drugą stronę pokładu – było za późno. Za to są lwy morskie:

I dużo wodnego ptactwa:

A tutaj udało mi się złapać w locie maskonura:

Dla mnie najciekawszym momentem całego rejsu są okolice lodowca Aialik Glacier i wielkie bryły lodu unoszące się na wodzie. Tutaj temperatura powietrza jest odczuwalnie niższa, a warunki pogodowe najgorsze: wracam kompletnie przemoczona. Ale te widoki… Pod lodowcem dzielnie wiosłują kajakarze, podziwiam :)









Na obiad dopływamy po południu do wyspy Fox. Do wyboru łosoś lub żeberka w nieograniczonej ilości. Smakuje wybornie, dokładek sobie nie żałuję :)



Cały rejs trwa około ośmiu godzin, końcówka jest już dla mnie dość męcząca ze względu na nieustanne bujanie. Staram się skupiać wzrok na jednym stałym punkcie, żeby nie męczyć mózgu. Ogólnie wycieczkę oceniam pozytywnie, pomimo tego że lało, bujało i nie było humbaków wdzięcznie wyskakujących z wody. Krajobraz przy lodowcu Aialik wynagradza wszelkie niedogodności, a i po drodze widoki są niczego sobie :)

Nocujemy dzisiaj w tym samym miejscu: w Miller’s Landing. To nasza ostatnia noc, więc wzięliśmy chatkę, żeby dobrze się wyspać przed jutrzejszym długim lotem. Chatka w wersji ekonomicznej jest przeraźliwie obskurna, całe szczęście, że mamy swoje śpiwory, bo boję się dotknąć tej pościeli :D
Następnego dnia rano jedziemy jeszcze zobaczyć lodowiec Exit Glacier, który także jest częścią Parku Narodowego Kenai Fjords.


Lodowiec jest intensywnie błękitny, widać to najbardziej w szczelinach. Kiedy światło pada na tak gruby lód, absorbowane są wszystkie kolory spektrum oprócz niebieskiego.

Podczas drogi do punktu widokowego ustawione są tablice informujące o tym, że w tym i w tym roku lodowiec jeszcze sięgał mijanego właśnie miejsca. Tutaj bardzo widoczne są zmiany klimatyczne, które nastąpiły w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Od 2013 do 2014 roku lodowiec cofnął się o 57 metrów!
I to by było na tyle. Exit Glacier na koniec Alaski. Wieczorem mamy lot z Anchorage, musimy dojechać do miasta i oddać samochód. To były przepiękne dwa tygodnie. Do tej pory jak ktoś mnie pyta, gdzie mi się najbardziej podobało to odpowiadam, że na Alasce. A naszym bagażom podobało się tak bardzo, że postanowiły zostać dłużej ;) Tak, gdzieś pomiędzy Chicago i Nowym Jorkiem zgubili nam plecaki, bo do Amsterdamu nie dotarły. Zgłosiliśmy utratę bagażu, pracownik lotniska przywiózł je na drugi dzień do domu. To akurat było nam na rękę, bo podróż z Amsterdamu do Eindhoven i Katowic była dużo lżejsza :)
Post jest częścią relacji Alaska 2017.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)