Z Eindhoven do Amsterdamu docieramy pociągiem. Nocujemy dzisiaj na statko-hotelu „Botel”, więc musimy się jeszcze przeprawić wodnym autobusem.
Nie mamy konkretnych planów na popołudnie więc niespiesznie snujemy się po uliczkach podziwiając kanały i setki rowerów. Podobno w mieście jest ich 900 tysięcy!
Będąc w obcym miejscu staramy się zwykle kosztować lokalnych dań. Tym razem Przemek zamawia coś, co w karcie dań określone jest jako historyczny posiłek pierwszych osadników. Z opisu wydumałam, że to będzie potrawa jednogarnkowa, coś na kształt gulaszu z ziemniakami. I wtedy na stół wjeżdża to:
Smakuje prawie tak źle jak wygląda. Śmiechom nie było końca. To tyle w temacie kosztowania holenderskich specjałów :)
Jedną z większych atrakcji dla zagranicznych turystów jest Dzielnica Czerwonych Latarni. Jesteśmy tutaj przed zapadnięciem zmroku, więc wyobrażam sobie, że to jeszcze nie jest ten klimat. Ciekawe, czy wygląda to jak na Soi Cowboy w Bangkoku?
Na ulicy znajduję leżącą figurkę Supermana. Ikonicznie. Więc nawet on nie dał tutaj rady ;)
Następnego dnia rano ruszamy podmiejskim pociągiem na lotnisko Schipol. Podróż z przygodami, bo po ujechaniu kilkunastu metrów poinformowano nas, że musimy zmienić skład ze względu na wadliwe działanie hamulców. W korytarzu spory ścisk, wszyscy się wysypali na peron i zaczęli biec z bagażami do następnego pociągu. Upał, pot się leje, jest dość nieprzyjemnie.
Stacja pociągu ma bezpośrednie połączenie z halą odlotów, pod tym względem jest super. Pod każdym innym – fatalnie. Nie zdarzyło mi się to do tej pory (a trochę przeróżnych lotnisk zwiedziłam), tyle czasu spędzić w kolejkach. Długi ogon do checkinu i gigantyczna, pięćdziesiąt razy zawinięta, kolejka do kontroli bezpieczeństwa. Na lotnisku byliśmy 4 godziny przed czasem, a zdążyliśmy prawie na styk.
Post jest częścią relacji Alaska 2017.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)