Do okolic miasteczka Girdwood dojeżdżamy z Palmer drogą Seward Highway. Krajobraz za szybą samochodu ulega zmianie: jedziemy teraz wzdłuż wybrzeża, po prawej stronie fiordy i tory kolejowe Alaska Railroad. Im dalej na południe, tym pogoda robi się mniej przyjemna: na niebie wiszą ciężkie ołowiane chmury, z których co pewien czas kropi drobny deszczyk.
Dzisiejszą noc spędzamy pod namiotem. Następny dzień zaczyna się od epickiego śniadania: kanapki z serem, tuńczykiem i ketchupem :)
I ruszamy na trekking szlakiem Winner Creek. To przyjemny, fizycznie niewymagający spacer po najdalej na północ wysuniętym lesie deszczowym.
Największą atrakcją na tym szlaku jest przejażdżka „ręcznym tramwajem”, który ma postać metalowej budki zawieszonej na linach nad rzeką. Poruszamy się do przodu ciągnąc linę, na „pokładzie” znajdują się nawet przechodnie rękawiczki.
Z dołu dochodzi huk spienionej rzeki – serce trochę mocniej bije na taki widok :)
W dalszej części szlaku znajduje się most Snowcat Bridge z zachęcającym napisem
Please cross at own risk
Niektórych belek faktycznie brakuje, ale mostki przekraczane w górach Wietnamu wyglądały o wiele gorzej, ośmieliłam się więc wstąpić :)
Girdwood leży w dolinie południowo-zachodnich Gór Chugach i głównie żyje z turystów, którzy przyjeżdżają tutaj poszusować. Amatorzy białego szaleństwa mają do dyspozycji olbrzymi hotel Alyeska Resort. Akurat dzisiaj trafiliśmy na wesele:
Z resortu kursuje kolejka linowa na szczyt góry Alyeska. Koszt to 30$ od osoby, ale w książce z kuponami jest deal: dwa bilety w cenie jednego. Wjeżdżamy na szczyt.
Jest i Młoda Para:
Na szczycie jest restauracja, sklepiki z pamiątkami, taki trochę klimat naszej Gubałówki. No i jest odczuwalnie zimniej :)
Przy Seward Highway, niedaleko Girdwood, znajduje się Alaska Wildlife Conservation Center, gdzie można przyjrzeć się dzikim zwierzętom zamieszkującym Alaskę – jeśli ktoś nie miał do tej pory szczęścia zobaczyć ich w naturalnym środowisku. Trafiają tutaj zwierzęta okaleczone i osierocone, które najpewniej zginęłyby bez pomocy człowieka. W ośrodku starają się stworzyć zwierzętom warunki jak najbardziej zbliżone do naturalnych.
Można tutaj zobaczyć łosia,
karibu,
alaskańskie bizony,
oraz baribale – niedźwiedzie czarne. W odróżnieniu od grizzly ten gatunek potrafi się wdrapać na drzewo.
Ryś akurat drzemie, ale zdradziły go pędzelki na uszach :)
Ten jeżozwierz ma na imię Kit – został znaleziony z zatrzaśniętą pułapką na nodze ;(. Niestety kończynę trzeba było amputować, ale zwierzak w miarę sprawnie porusza się na trzech łapkach.
Są też wilki:
oraz piękne widoki:
Znacie film Wszystko za życie / Into the wild? Jest to opowieść oparta na faktach. Historia o chłopaku, który odrzuca dobrze zapowiadającą się karierę oraz wszelkie dobra materialne i wyrusza w podróż po Stanach w „poszukiwaniu siebie”, uwieńczeniem której jest jego osiedlenie się na Alasce. Żyje w zgodzie z naturą: żywi się tym, co zbierze lub upoluje. Schronienie znajduje na pokładzie wraka autobusu. Jest taka scena, kiedy główny bohater zabija łosia, gmera mu potem we wnętrznościach i przez jakiś czas żywi się tym upolowanym mięsem. Do kręcenia tych ujęć użyto żywego łosia wypożyczonego z Alaska Wildlife Conservation Center oraz zwłok zwierzęcia, które zginęło na drodze przy bliskim spotkaniu z samochodem. Pojawił się problem, bo żywy łoś był samcem, a na plan przywieziono ciało klępy, w związku z czym charakteryzatorzy musieli na szybko dorabiać poroże. Do scen filmowych wypożyczano stąd także inne zwierzątka: karibu, jeżozwierze, wiewiórki i bielika amerykańskiego. Plan zdjęciowy mieścił się w miejscowości Cantwell, a oryginalny „magic bus”, w którym mieszkał Christopher McCandless znajduje się do dzisiaj na terenie Parku Denali. Można się tam dostać szlakiem Stampede Trail (do przebycia ok. 30 km piechotą), ale trzeba się tutaj liczyć z trzydniową wyprawą z pełnym ekwipunkiem koniecznym do przetrwania w głuszy :)
Jakieś 100 km od Girdwood na południe, w kierunku na Seward, znajduje się mała mieścinka Moose Pass. Łosi tutaj z pewnością mają sporo.
Zatrzymujemy się w bardzo klimatycznej knajpce na obiad.
Zaintrygowały mnie samoobsługowe budki z kawą. Myślicie, że w Polsce by się takie coś sprawdziło?
Moose Pass oferuje także dobre miejscówki do łowienia ryb oraz loty widokowe nad okolicą.
Poniższe zdjęcie to taki typowy obrazek z Alaski, brakuje tylko łosia :)
Wieczorem dojeżdżamy do campingu w miejscowości Seward. Jutro ostatnia wielka przygoda na Alasce: rejs statkiem w poszukiwaniu wielorybów :)
Post jest częścią relacji Alaska 2017.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)