Bilety na Zanzibar kupiliśmy po bardzo okazyjnej cenie. W samej Afryce mamy tylko 10 dni, ale wiedziałam, że musimy zrobić wypad z wyspy do części kontynentalnej Tanzanii i zobaczyć trochę tutejszych Parków Narodowych. O tym jak wygląda safari w Tanzanii możecie przeczytać tutaj.
Po jednym dniu spędzonym w Stone Town meldujemy się na lotnisku, skąd mamy lot do Arushy z międzylądowaniem w Dar es Salaam. Lecimy małym, kilkunastoosobowym samolocikiem. Pierwszy raz jestem na pokładzie takiej maszyny.
Lot ma godzinne opóźnienie, ale to jeszcze mieści się w granicach normy. W drodze powrotnej z Arushy na Zanzibar obsuwa jest już znacznie dłuższa. Jak się okazuje – czekaliśmy te trzy godziny na pilota :D.
Wysokość przelotowa jest niezbyt duża, zdjęcia robione z okna samolotu wyglądają trochę jak fotografie z drona :)
Nocujemy dzisiaj w Arusha Home, który mogę z czystym sercem polecić. Właściciel jest przemiły, świetnie mówi po angielsku, a w cenie (15$ za pokój) jest śniadanie i transfer z lotniska. Pokój jest z łazienką i nie jest to typowy pensjonat, a raczej zaadaptowany dom. Po trzydniowym safari, przed lotem powrotnym na Zanzibar nocujemy w tym samym miejscu. Pomaga nam też załatwić transport powrotny na lotnisko Kilimandżaro w Arushy. Opłata jest mniej więcej stała i wynosi około 40-50$. Dużo, ale też jedzie się tam ponad godzinę czasu. Właściciel pensjonatu ma firmę, która organizuje wyprawy na Kilimandżaro, bo też Arusha to miasto, do którego ściągają wszyscy chętni do zdobycia najwyższego szczytu kontynentu. Po dojeździe na miejsce zapytaliśmy, gdzie w okolicy można dobrze zjeść. I w tym momencie widzę lekką panikę w oczach naszego hosta. Czy na pewno chcemy wychodzić? Bo on nam pomoże zorganizować dowóz jedzenia do domu (z tej opcji skorzystaliśmy w przeddzień powrotu na Zanzibar). Wyjść musimy tak czy siak, żeby zapłacić w biurze za jutrzejsze safari, więc zrezygnowany powtarza nam tylko kilkanaście razy, żebyśmy na siebie uważali i trzymali wartościowe rzeczy blisko siebie. Po takim wstępie czuję się lekko niepewnie, delikatnie mówiąc. Podobnego pietra miałam, jak wychodziliśmy z hostelu na ulice San Francisco (tam gdzie było dużo drug addicts, homeless and mentally ill people) i jak spacerowaliśmy sami po Denali, po ostrzeżeniu, że w okolicy znajduje się mama grizzly z małymi. Chociaż nie, ludzie mnie jednak bardziej przerażają niż niedźwiedzie :)
Chowam swoją nerkę z kasą i telefonem pod koszulką, trasę dojścia do biura organizującego safari sprawdzamy wcześniej i zapamiętujemy drogę, żeby zbyt często nie wyciągać telefonu. Drogę pokonujemy bez większych problemów, lżejsi o kilka stówek $ decydujemy w akcie odwagi przejść jeszcze w okolice Clock Tower, gdzie jak nam się wydawało, znajduje się jakieś większe centrum turystyczne. Błąd. Nic typowo pod turystów – czyt. ludzi przyjeżdżających na safari i zdobyć Kilimandżaro – tutaj nie ma. Biały człowiek wzbudza jednak na ulicach bardzo duże zainteresowanie. Dwa chodzące magnesy przyciągające żebrzące dzieci i wszelkiej maści handlarzy. Dzieciaki są szczególnie namolne i jest to dość smutna a zarazem niekomfortowa sytuacja. Od jednego typa kupujemy dwie bransoletki, bo facet sprawia bardzo miłe wrażenie, nie jest upierdliwy i pomaga nawet w zakupie przejściówki do europejskiej wtyczki. W drodze powrotnej przyczepił się z kolei do nas jeden Masaj, którego nijak nie dało się pozbyć. Po kategorycznej odmowie kupna czegokolwiek zaczął nas wyzywać, szedł za nami dość długo i ogólnie zrobiło się dość nieprzyjemnie.
Spacer po Arushy
Po pierwsze zaskoczyło mnie, że nie ma upału. Miałam w głowie wyobrażenie spalonej słońcem Afryki, gdzie w miastach panuje ciężki do wytrzymania skwar, a tymczasem jest dość przyjemnie – około dwudziestu stopni.
Pod pomnikiem Arusha Declaration Monument trwa właśnie przygotowanie do jakiegoś wydarzenia: kobitki przebierają się w ludowe stroje. Pomnik upamiętnia wydarzenie podpisania Deklaracji z Arushy z 1967, dokumentu, który precyzował zasady budowy ustroju socjalistycznego w Tanzanii.
Ulice Arushy to jeden wielki wolny handel. Na chodnikach poukładane są buty, koszulki wiszą na wieszakach przytroczonych do gałęzi, a na przyczepach piętrzą się stosy ciuchów.
Tutejsze kobiety ciężary noszą na głowie, można powiedzieć, ze handel też mają z głowy :)
W okolicach wieży zegarowej jemy obiad. Clock Tower miała być rzekomo usytuowana w miejscu wyznaczającym połowę trasy pomiędzy Kairem a Cape Town, czyli wyznaczać środek dawnego Imperium Brytyjskiego w Afryce. W rzeczywistości jednak ten punkt mieści się w Kongo :)
W drodze powrotnej do naszego domu-hostelu przechodzimy przez kolejny targ. Tym razem w asortymencie są warzywa i owoce oraz artykuły gospodarstwa domowego. Może emocje już trochę opadły, może to efekt alkoholu, który płynie już w żyłach :), w każdym razie droga powrotna nie wydaje mi się już tak bardzo straszna :) Fajnie poobserwować, jak wygląda życie lokalsów bez żadnego różowego filtra założonego dla turystów.
Warto wspomnieć, że niedaleko Arushy w miejscowości Tengeru znajduje się Cmentarz Wygnańców Polskich. W czasie II wolny światowej powstał tutaj obóz dla polskich uchodźców, do którego trafiali uciekinierzy z sowieckich łagrów, niezdolni do pełnienia służby wojskowej, a także kobiety i dzieci. Nie udało nam się tam niestety dotrzeć, zauważyłam tylko tabliczkę z polskim napisem, ale to już było podczas jazdy powrotnej na lotnisko.
Post jest częścią relacji Tanzania 2017.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)