Drugiego dnia pobytu w Port Barton wybieramy się z samego rana na island hopping. Wycieczkę kupujemy bezpośrednio w naszym hotelu. W planie jest snurkowanie oraz zwiedzanie okolicznych wysepek. Na stateczku jesteśmy tylko my i nasz kapitan :) Powierzchnia statku jest bardzo śliska i łatwo wywinąć orła, więc bardzo często dzisiaj słyszymy hasło: slowly, slowly!
Wyruszamy około 8.30, niebo pochmurne i pogoda jest niespecjalnie obiecująca. I to właśnie teraz popełniamy największy błąd całej wyprawy: nie smarujemy pleców kremem z filtrem :) Ni z tego ni z owego kierownik łódki zatrzymuje się na środku morza i zachęca do wyskoczenia za burtę. Pochłonięta obserwacją podwodnego świata nie zauważam, że w międzyczasie słońce zdążyło wyjść zza chmur i z wielkim zadowoleniem przypieka moją białą arystokratyczną skórę na pleckach :) Jakieś dwie godziny później wiem już, że nie będzie dobrze.
Kapitan obiecał, że zobaczymy żółwia morskiego, przez co znowu jestem niezwykle podekscytowana. Podpływamy dalej i wyskakujemy na płyciznę. Nie ma tutaj rafy, podłoże jest piaszczyste. Rozglądam się nerwowo, ale nic nie widzę. I nagle słyszę triumfalny okrzyk:
Look sir, look, tortella!
Podpłynął z żółwiem, Przemek mógł go sobie nawet potrzymać :P To było coś!
Na lunch zatrzymujemy się na jednej z wysepek. El kapitan przyrządza ryż, grillowaną rybę i sałatkę. Do tego banany. Filipińskie banany różnią się troszkę od tego, co można zobaczyć w naszych marketach. Są takie bardziej krępe: mniejsze i grubsze :) Po wyspie można trochę pospacerować, posnurkować, poopalać się – gdyby akurat ktoś miał jeszcze na to ochotę. Jest dość pustawo, więc można trochę się poczuć jak na bezludnej wyspie. Ja mam od dzieciaka w pamięci kadry z reklamy batonika Bounty, gdzie pięknie zbudowany młodzieniec zanurza się w krystalicznie czystej wodzie na tle białego piasku i palm. Slogan głosił:
Bounty, smak raju.
I dzisiaj tak się trochę czuję: jak w raju :)
Zatrzymujemy się jeszcze parę razy na snurkowaniu i okolicznych wysepkach. Wracamy koło 15. Plecy już są idealnie czerwone. W Port Barton nastawiałam się bardzo na nurkowanie z butlą, tutaj rezydują instruktorzy z Aquaholics, którzy mają bardzo dobrą opinię w necie. Akurat tak się złożyło, że przez kolejne dwa dni byli już poumawiani, ale z moją świeżą spalenizną chyba i tak bym nie dała rady wcisnąć się w kostium nurka ;)
Post jest częścią relacji z wyprawy na południową półkulę.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)