Ostatnim punktem planu zwiedzania Nowej Zelandii jest miejscowość Whangarei znajdująca się w północnej części wyspy. Z Auckland jedzie się około dwóch godzin, nam to zajmuje trochę dłużej, bo co jakiś czas zatrzymujemy się podziwiać widoki.






W okolice Whangarei dojeżdżamy akurat na zachód słońca.





Nocujemy dzisiaj w aucie na parkingu przy Ocean Beach. Zjadamy na kolację ostatnie puszki ze zrobionych dwa tygodnie temu zapasów. Jest ciepło jak na tę porę roku, niby jesień, ale miejscowi notorycznie mówią o zimie :). Na nocnym niebie pięknie widać gwiazdy, idziemy na plażę obalić winko prosto z gwinta. Dla takich chwil warto podróżować :). Wpadam na szalony pomysł, żeby jutro rano wstać przed wschodem słońca i wykąpać się w oceanie. I tak też zrobiliśmy :)
Woda nawet nie jest lodowato zimna, są lekkie fale, które notorycznie zsuwają mi majtki z tyłka, więc ubaw mam przedni. Oprócz nas nie ma nikogo i powiadam Wam: był to najpiękniejszy wschód słońca, jakiego miałam okazję doświadczyć.




Tuż przy plaży znajdują się takie ładniutkie domki. Chcielibyście mieć z salonu widok na ocean? Wyobrażam sobie, że w takim miejscu mogłabym być szczęśliwa: przygarnęłabym psa i chodziła z nim codziennie rano na spacery po plaży. Wieczory spędzalibyśmy na tarasie słuchając szumu fal. Robiłabym kiwi-filckotki dla turystów. Tak. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma :).


Po orzeźwiającej porannej kąpieli jedziemy do Kiwi North. Znajduje się tutaj małe muzeum, skansen i kiwi house, z którym to wiążę największe nadzieje. Wstęp kosztuje 20 NZD (~48 PLN) od osoby. Pani sprzedająca bilety jest przemiła, opowiada bardzo dużo ciekawych historii o tym miejscu. Ale najlepsze jest to, że o 11 jest pora karmienia kiwi, więc wreszcie mamy szansę zobaczyć ptaszki na żywo, w warunkach zbliżonych do naturalnych! Idealnie na sam koniec podróży. Więcej o kiwi w Nowej Zelandii piszę tutaj.
Zdjęcia nie są najlepszej jakości, ale było bardzo ciemno, a kiwi były bardzo szybkie :).



Oprócz kiwi można tutaj podziwiać gekony i inne fajne gadzinki :)



Na terenie skansenu przyległego do muzeum Kiwi North znajdują się oryginalne dziewiętnastowieczne budynki: gospodarstwo, ośmiokątna kaplica, a nawet więzienna cela. Można wszędzie wejść, pooglądać sobie, jak to drzewiej bywało, przyjemnie.






Zobaczyłam wreszcie kiwi, jestem już spokojniejsza :). W dalszej części dnia jedziemy zobaczyć wodospad Whangarei Falls, a potem wspinamy się na Górę Manaia.


Wspinaczka na górkę Manaia (420 m. n.p.m.) trwa około godzinki. Spora część trasy składa się z drewnianych schodów. Ze szczytu jest przepiękny widok na zatokę i miasteczko w dole.







Town Basin to ładne turystyczne centrum Whangarei. Dzisiaj jest nasz ostatni dzień w Nowej Zelandii, więc postanawiamy symbolicznie zakończyć tę podróż kolacją w knajpie. Wyszło dość ekskluzywnie, chociaż nie do końca taki był nasz zamiar, ale co tam, przynajmniej był to najsmaczniejszy posiłek w kraju kiwi :)





Nocujemy dzisiaj przez Airbnb u Lynn i, kurcze, jej dom to jest prawdziwy labirynt. Kilka razy muszę się upewniać u Przemka jak mam trafić do ubikatora: prosto przez dziedzińczyk i te sprawy :).
Następnego dnia rano pakujemy się i wracamy do Auckland. Próbujemy jeszcze bezskutecznie upolować na mieście Pavlovą, po czym myjemy i odwozimy samochód do wypożyczalni. I to jest koniec naszej dwutygodniowej podróży po północnej wyspie Nowej Zelandii. Wracamy przez Pekin do Londynu. Air China ląduje na Heathrow, a my mamy lot z Luton do Katowic dopiero następnego dnia rano. Luton zdecydowanie nie jest najprzyjemniejszym lotniskiem do nocowanek :).
Post jest częścią relacji Nowa Zelandia 2018.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)