Na zwiedzanie Nowej Zelandii mamy dwa tygodnie. Po kilkunastu dniach planowania i kombinowania decydujemy ostatecznie, że nie będziemy się przeprawiać na południową wyspę. Pożarłoby to zbyt dużo czasu, który można równie dobrze wykorzystać w części północnej. Do tego sporo godzin spędzilibyśmy w samochodzie, co przy szybko zapadającym zmroku (na przełomie kwietnia i maja wszyscy już tutaj mówią o zimie :)) jest mało ciekawą alternatywą. Trzeba mieć też na uwadze to, że punkty na mapie, które są pozornie blisko siebie dzieli czasami długa, kręta i niezwykle malownicza droga. Jedzie się dużo wolniej niż po drodze szybkiego ruchu i przystanki na robienie zdjęć krajobrazów są częstsze :) Najdalej na południe dotarliśmy zatem do Wellington, na północy do Whangarei. W przypadku Nowej Zelandii obowiązuje zasada: im dalej na południe tym zimniej :)
W Nowej Zelandii jeździ się po tej złej stronie drogi, podobnie jak w Australii. Korzystaliśmy z nawigacji Here na telefonie oraz (bardzo okazjonalnie) z map googlowych – głównie przy szukaniu miejsc noclegowych. Polecam zaopatrzyć się w lokalną kartę SIM z pakietem danych, przydaje się w kryzysowych sytuacjach. Kupiliśmy kartę od operatora SPARK z 1GB danych za 25 NZD (ok. ~62 PLN). Można je dostać w strefie bezcłowej na lotnisku.
Na poniższej mapce znajdziecie wszystkie większe punkty, które odwiedziliśmy w trakcie podróży. Niektóre odcinki autostrad są płatne, ale na szczęście nie mają tutaj bramek, a opłaty za przejazd mamy wliczone do kosztu wynajmu samochodu.
Jak już wspominałam w artykule o cenach, po Nowej Zelandii poruszamy się autem z wypożyczalni Spaceships. Autko o typie “Beta” jest przerobioną Toyotą Estimą. W środku znajduje się lodówka (zasilana dodatkowym akumulatorem), schowek na bagaż, blat który pełni funkcję stołu oraz dwuosobowy materac. Na wyposażeniu dostajemy też pościel, kuchenkę gazową, garnki, patelnie, talerze i sztućce. W środku znajdują się także gniazdka USB do ładowania elektroniki, więc z takim samochodem jesteśmy w miarę samowystarczalni. Za 13 dni zapłaciliśmy z ubezpieczeniem 775 NZD (~1950 PLN).
Nasz egzemplarz „nazywa się” Skinner. Myślałam, że to przypadek, ale kiedy spotkaliśmy drugiego spaceshipa o nazwie Mulder, potwierdziły się moje przypuszczenia co do klucza, według którego chrzczono autka :)
Dwie dorosłe osoby mogą się w środku w miarę wygodnie wyłożyć i wyspać. Samochód posiada zasłonki, więc nikt nam przez szybę do środka nie zajrzy, żeby zobaczyć jakie winko akurat pijemy :) W nocy bywa zimno, zakładam po kilka warstw ubrań i czasami czapkę na głowę. Najcieplej było w rejonie Napier, tam jedyny raz w nocy poczułam, że jest mi za gorąco, ale ja też należę do strasznych zmarzluchów.
Deska rozdzielcza tradycyjnie już służy nam jako suszarka do bielizny.
W Nowej Zelandii wolno nocować tylko w specjalnie do tego celu wyznaczonych miejscach. W Australii wolno to robić “gdziekolwiek” (z zachowaniem sensownego odstępu od drogi, domostw, itp). Campery, jako pojazdy self contained (z kiblem na pokładzie) mają większy wybór miejsc postojowych. Nam wolno było parkować w nocy tylko w miejscach do tego wyznaczonych – czyli tam gdzie znajdowała się toaleta. Spaceships mają apkę na smartfona, która pozwala znaleźć miejsca noclegowe w okolicy – z rozróżnieniem na te płatne i darmowe. Zawsze kiedy była taka możliwość – nocowaliśmy za darmo. Czasami były to parkingi w centrum miasta, innym razem niezwykłej urody miejsca nad samym jeziorem lub oceanem, zdarzyło nam się także nocować na wielkiej polanie pośrodku niczego, co mi zaraz nasunęło skojarzenia z Twin Peaks. Zawsze w takim oznaczonym miejscu znajduje się toaleta, często są ławeczki przy których można zjeść, a czasami nawet miejsce na grilla. Poniższe zdjęcie zostało zrobione na parkingu przy Huka Falls, gdzie zdecydowanie było najtłoczniej.
Ze względu na szybko zapadający zmrok, na wszystkie miejscówki docieramy w ciemnościach i dopiero rano możemy podziwiać otaczające nas piękno, lub też tłumy ludzi ;). W nocy próbuję fotografować gwiazdy, z różnym efektem :)
Podczas jazdy nocą należy zachować szczególną ostrożność ze względu na oposy, które dziarsko przebiegają na drugą stronę jezdni. Niestety rano widać na asfalcie sporo osobników, którym się ta sztuczka nie powiodła. To i tak o niebo lepiej niż w Australii, gdzie możemy się zderzyć z kangurem, który w takim starciu może być zdecydowanie bardziej niebezpieczny. My zostawiamy populację oposów w nienaruszonym stanie, jedyne zwierzątko, które wylazło nam na drogę okazało się być jeżem :)
Jeden z piękniejszych poranków zastał nas na Lake Okaro Campsite (8 NZD od osoby, ~20 PLN). Zachwycający wschód słońca, okolice spowijają gęste poranne mgły, a my w tym czasie smażymy boczek na patelni i wcinamy śniadanie patrząc w wody jeziora.
Pod koniec podróży nocujemy przy Ocean Beach w rejonie Whangarei. Miejsce jest tuż przy oceanie i rano postanawiam zanurzyć się w falach przy wschodzie słońca. To było jedno z piękniejszych doświadczeń. Nawet woda nie była zbyt zimna.
Innego dnia wymyśliłam sobie, że chcę zjeść śniadanie na plaży. Dość szybko znaleźliśmy parking praktycznie przy oceanie, zero ludzi w pobliżu. Kanapki z serem i tuńczykiem smakują w takim miejscu wybornie :)
Podróż samochodem ma też tę niewątpliwą zaletę, że można się zatrzymać zawsze, ilekroć coś przykuje naszą uwagę, na przykład alpaki! Alpaki są super, mój plan B na życie zakłada założenie własnej hodowli. Kiedyś :)
Zostawiam tutaj jeszcze kilka zdjęć zrobionych „gdzieś po drodze” naszej podróży.
Widać, że Nowa Zelandia jest przede wszystkim zielona i pagórkowata, a przynajmniej ta część północnej wyspy, którą mieliśmy okazję zwiedzić. Zieleń ma tutaj nieprawdopodobnie nasycony odcień. Nie wiem czy to wynika z pory roku, czy pory dnia (złota godzina), ale nie mogłam się wprost napatrzeć na tą soczystą barwę. Tuż przed zachodem słońca kolor staje się wręcz nierealny, coś niesamowitego.
Post jest częścią relacji Nowa Zelandia 2018.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)