W naszym pierwotnym planie podróży po Birmie Mandalaj nie zostało uwzględnione, myśleliśmy bardziej nad wypadem nad rozsławione jezioro Inle. Po dokładniejszym researchu doszliśmy do wniosku, że jest tu jednak dużo pięknych miejsc wartych zobaczenia. Lot z Birmy do Laosu był już kupiony, a w zasadzie dwa loty bo bezpośrednich połączeń nie ma (przesiadki w Bangkoku), więc zdecydowaliśmy się pojechać z Baganu do Mandalaj, a Inle zostawić sobie na inną okazję.
Bilety na busika Bagan – Mandalaj kupiliśmy jeszcze w Polsce. Uwaga na marginesie: na miejscu nie ma problemów z załatwieniem transportu, w każdym hostelu można to zlecić i na pewno wychodzi taniej niż przez stronę w Polsce.
Busik ma nas odebrać bezpośrednio z naszego hostelu, więc nie musimy się na szczęście taszczyć na dworzec. Miło, zwłaszcza że ręka jeszcze mocno mnie boli po wczorajszym upadku. Transport się trochę spóźnia, więc przemiła właścicielka hostelu sama od siebie proponuje, że zadzwoni do firmy przewozowej upewnić się, że o nas nie zapomnieli. Nie zapomnieli :). Pomna wcześniejszych doświadczeń z birmańskim transportem, kiedy to prawie zamarzłam w autokarze mając na sobie wszystkie warstwy grubszych ubrań, dzisiaj również jestem przygotowana. Na szczęście w busie klima działa w normalnym zakresie temperatury i udaje mi się przetrwać całą podróż bez zakładania czapki i chuchania w dłonie. Trasa ma niecałe 180 km, ale przejazd trwa ponad 4 godziny, do Mandalaj dojeżdżamy wczesnym popołudniem. Wysiadamy gdzieś w centrum miasta, ale potem pakują nas do tuk tuka i podwożą bezpośrednio pod hotel, w którym śpimy dwie najbliższe noce. Gdzieś na tym krótkim etapie busik – tuk tuk czy też tuk tuk – hotel włażę prawym butem w kupę. Orientuję się jak już jesteśmy w naszym pokoju, co oczywiście jest poprzedzone klasycznym Kurde, co tu tak wali? Na szczęście w łazience znajduję szczoteczkę do zębów i Najwspanialszy Mąż Na Świecie pracowicie wyszorowuje kupę spomiędzy rowków podeszwy mojego trekkingowego buta. Ja przecież nie mogę, prawa ręka mnie ciągle boli :). Początek w Mandalaj mamy zatem deczko gówniany . A już do końca wyprawy dało się dostrzec pewien brak symetrii w moim obuwiu :).
Zatrzymujemy się w hotelu Silver Cloud, którego wnętrze przypomina trochę nasze budynki z lat 70. Nie jest to jakiś super standard, ściany odrapane, farba odłazi, ale ma duży plus w postaci śniadań serwowanych na dachu, skąd mamy świetny widok na ruchliwe ulice miasta.
Pierwszego wieczoru przychodzimy na dach też wieczorem – obalić piwko kupione w sklepie. Jest fajnie.
Jak już jesteśmy przy jedzeniowych tematach to z całego serca mogę polecić tutaj dwa miejsca Mingalbar oraz Marie – Min. Pierwsza knajpka mieści się niedaleko naszego hotelu. Jest słoneczna, pełna ludzi i z taką miłą, zapraszającą atmosferą. Zamówiliśmy zestaw z różnymi rozmaitościami, które zostały podane na talerzach, w miskach i miseczkach. Wszystko świeże i pyszne. W gratisie deser złożony z dużej ilości przeróżnych orzechów w panierce na słodko i sauté. Druga restauracja mieści się na piętrze w bocznej uliczce i wygląda dość niepozornie. W Marie – Min serwują hinduskie wegetariańskie dania i zjadłam tutaj najpyszniejsze ziemniaczane curry.
W pierwszy dzień zmierzamy do pagody Kuthodaw. Po drodze mijamy Pałac Królewski, oddzielony od ulicy szeroką fosą.
Planowaliśmy do pagody dojść pieszo (jakieś 5km), ale że jesteśmy trochę w niedoczasie to machamy ręką i podjeżdżamy na miejsce taksówką. Obok tradycyjnych azjatyckich tuk tuków, po ulicach Mandalaj jeździ też dość dużo samochodów. Ulica którą zmierzamy jest szeroka i taka prawie europejska w odbiorze.
Kuthodaw Pagoda jest stupą wzniesioną na wzór Pagody Szwezigon, którą mieliśmy okazję podziwiać przedwczoraj w Baganie. Ta tutaj leży u stóp wzgórza Mandalay Hill, gdzie planujemy jeszcze się dostać przed zachodem słońca. W otoczeniu stupy Kuthodaw znajduje się coś niezwykłego: największa książka świata. Ale nie jest to jakiś wielki wydruk oprawiony w gigantyczną okładkę, nie – mowa o 729 marmurowych tabliczkach zapisanych z obu stron tekstem z Tripitaki – zbioru nauk buddyjskich. Każda tabliczka jest złożona w małej sześciennej budowli zwieńczonej kopułą. Projekt został zlecony przez króla Mindona w ramach przekształcania Mandalaj w stolicę państwa. Prace ukończono w 1868 roku. Muszę przyznać, że robi to ogromne wrażenie, nie widziałam jeszcze w życiu czegoś podobnego. Miejsce to, jak obserwuję, jest popularnym celem sesji zdjęciowych lokalsów. Kręcą się tu profesjonaliści z blendami i drogim sprzętem i nastolatki cykające foty telefonem. Gdzie nie wejdę, tam jakaś piękna pani pręży się przed obiektywem :). Największa książka świata została wpisana do sygnowanego przez UNESCO międzynarodowego projektu Pamięć Świata. Za wiki: jego celem jest podejmowanie działań służących zachowaniu, ratowaniu i udostępnianiu dokumentów: rękopisów, druków, inskrypcji, dokumentów audiowizualnych (nagrań i filmów), itp. o światowym znaczeniu historycznym lub cywilizacyjnym.
W pewnym momencie Przemka zaczepia sympatyczny mnich, który prosi, żeby mu wpisać do kajetu pozdrowienia po polsku, a potem uczy się wymowy. Bardzo to jest urocze :).
A poniżej wszystkie kotki, które spotkałam w Pagodzie Kuthodaw. Właściciele i wszyscy miłośnicy kotów są tacy sami: gdziekolwiek dostrzegą jakiegoś sierściucha, zachowują się jakby widzieli tego typu stworzenie pierwszy raz w życiu: O jejku, jejku, kotek! Te tutaj wyglądają na całkiem zadowolone: są ciepłe posadzki, słoneczko do wygrzewania i dywany do poleżenia. Niektóre nawet awansowały na stanowisko starszego pilnowacza skrzynki z hajsiwem :).
Pagoda Kuthodaw leży u stóp Wzgórza Mandalaj, wznoszącego się 236 m n.p.m. Chcemy tam zdążyć przed zachodem słońca, więc bierzemy tuk tuka na górę, ale można tam się oczywiście dostać pieszo. Wejścia na południowe schody strzegą Chinthe – mityczne stworzenia przypominające lwy, bardzo popularne w birmańskiej architekturze, występują też licznie na tutejszych papierowych banknotach.
Na zachód słońca udaje nam się zdążyć w ostatnim momencie.
Na szczycie wzgórza znajduje się świątynia Su Taung Phyi Phaya – Pagoda Spełniająca Życzenia. Birmańczycy zwykli mówić: Jeśli pragniesz długiego życia, wejdź na Wzgórze Mandalaj. Ok, to już mam w takim razie odhaczone :). Kolumny pagody wyłożone są pięknymi mozaikami. Chodzimy sobie, przyglądamy się bogato zdobionym ścianom i w pewnym momencie do Przemka podchodzi jakiś koleś z pytaniem, czy może sobie z nim zrobić zdjęcie :). Śmiejemy się później, że będzie się chwalił kumplom: patrzcie, jakiego białasa znalazłam. Facet chyba jest tutejszy bo nosi tradycyjne birmańskie longyi – czyli kawał prostokątnego materiału zawijany wokół talii. Co ciekawe – chyba w żadnym innym kraju Azji tego się nie nosi. Tutejsi mężczyźni noszą longyi także do białych koszul – w bardziej formalnym ubiorze, o czym zresztą jutro się jeszcze przekonamy :).
Jutro chcemy eksplorować okolice poza centrum Mandalaj, planowaliśmy się dostać w upatrzone miejsca transportem lokalnym, ale jakoś tak wyszło, że 5 minut po wyjściu z hotelu zagadnął nas ziomeczek, który się trudni obwożeniem turystów po tutejszych atrakcjach. Pokazał nam swój telefon z rekomendacjami od innych podróżników żeby było wiadomo, że jest legitny. Miał dobrą gadkę więc nas przekonał, a taki deal jest na pewno dla nas korzystniejszy czasowo – można więcej zobaczyć. Wymieniliśmy się więc numerami i umówiliśmy na jutro rano w naszym hotelu.
Post jest częścią relacji Azja 2019.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)