Nasz plan zwiedzania Antypodów zakładał wynajęcie samochodu. Po intensywnych poszukiwaniach zdecydowaliśmy się skorzystać z usług wypożyczalni Spaceship. Nasz model to Alpha 2 Berth, który oprócz środka transportu stał się również mobilnym domem na dziesięć dni.
Dla dwójki osób było to rozwiązanie idealne. Autko posiada na wyposażeniu lodówkę, kuchenkę gazową, garnki i sztućce, wielki baniak wody i co najważniejsze: sporej wielkości materac, na którym całkiem dobrze nam się spało. Do tego dostaliśmy świeżą pościel i odtwarzacz DVD, chociaż niestety zapomnieli dać płyt :) W samochodzie jest podwójny akumulator, więc można oglądać filmy i chłodzić piwko bez strachu, że rano wóz nam nie odpali. Samochód to, tak na oko, kilkunastoletnia Toyota z bardzo ergonomicznie zaprojektowanym wnętrzem.
Każde autko w wypożyczalni ma swoje imię – nasze zwało się Ecto. Rok temu w Stanach jeździliśmy pięknym, lśniącym, pachnącym nowością GMC, którego pieszczotliwie nazywaliśmy Srebrnym Rumakiem. Ecto został ochrzczony Naszą Szkapą :P
Auto odbieramy w Sydney, oddajemy w Melbourne. W umowie jest napisane, że należy zwrócić pojazd w takim stanie, w jakim się go dostało, a więc na końcu czeka nas jeszcze intensywne czyszczenie, odkurzanie i pucowanie.
Przemek ma już wprawę w prowadzeniu automatu, teraz poziom trudności dodatkowo wzrasta o jazdę po lewej stronie ulicy :) Na szczęście co jakiś czas znajdują się znaki-przypominajki Drive on left in Australia.
Korzystamy z nawigacji Here Drive na mojej Lumii 920. Jak zwykle spisuje się idealnie. Dodatkowo zainstalowałam sobie aplikację Wiki Camp Australia, która jakimś cudem była dostępna na Windows Phone’a i ten ruch był kolejnym strzałem w dziesiątkę. Dzięki apce nie zapłaciliśmy za żaden nocleg na trasie :) Pod koniec dnia, przed zapadnięciem zmroku szukaliśmy odpowiedniego miejsca. Czasami było to coś na kształt darmowego pola namiotowego, czasami tylko jakaś zatoczka w krzakach. Nasze wieczorne posiłki głównie składały się z jakichś jednogarnkowych wynalazków na bazie makaronu i zup Campbell :) Po zapadnięciu zmroku rozkładaliśmy materac, zasłanialiśmy zasłonki i otulali się kołdrą. Aplikacja oprócz miejsc postojowych pozwala znaleźć prysznice, z czego również skrzętnie korzystaliśmy :) Stacje benzynowe, czasami jakieś łaźnie na polu namiotowym przy atrakcji turystycznej, czasami ogólnodostępne natryski przy plaży. Pod prysznic chodziło się przy okazji z siatą prania :)
Jazda w nocy nie jest zalecana ze względu na spore ryzyko napotkania na drodze jakiegoś zwierza. Widzieliśmy na poboczu kangury w różnym stadium rozkładu, dlatego zawsze staraliśmy się dotrzeć na miejsce przed zapadnięciem zmroku.
W podróży zawsze istotną kwestią jest konieczność ładowania elektroniki: telefony, baterie do aparatu i gopro, laptop. Już rok temu zaopatrzyłam się w transformator napięcia wkładany do gniazda zapalniczki. Ma to kształt dużego kubka do latte (bardzo technicznie) :), z jednej strony wtyk do gniazdka, z drugiej normalne wejście, jak do kontaktu. Bez tego sprzętu nie udało by się utrzymać wszystkiego na chodzie :)
Można powiedzieć, że australijska wiosna nas nie rozpieszczała :) Upalnie było tylko w Sydney i Melbourne, po drodze doświadczyliśmy deszczu, śniegu (!), silnego wiatru i lekkiego szczękania zębami pod kołdrą. Ja miałam w wyobraźni obraz spalonej słońcem równiny, a tutaj takie niespodzianki na człowieka czekały..
Bardzo przyjemne były miasteczka, w których zatrzymywaliśmy się na kawę albo większe zakupy. Wszystkie w zasadzie wyglądały tak samo: niska zabudowa po dwóch stronach ulicy: supermarket, poczta i parę sklepików. Obowiązkowo kawiarnia serwująca śniadania i lunch. Senny i leniwy klimat. Po 17 wszystko zamknięte :)
Post jest częścią relacji z wyprawy na południową półkulę.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)