Na wyspę Koh Chang dojeżdżamy wieczorem, po całodziennej podróży z Siem Reap. Pomimo problemów na granicy Wietnamsko – Kambodżańskiej i ciągłej niepewności co nas czeka przy przejściu na Tajską ziemię – wszystko odbywa się sprawnie i bezproblemowo. Na wyspę docieramy promem już po zmroku, bez wstępnej rezerwacji każemy się wysadzić na ślepo na White Sand Beach.
Po czterech tygodniach tułaczki po Azji, mamy wreszcie 5 ostatnich dni urlopu na to, żeby odpocząć ;) Bez ciągłego pakowania plecaków i przemieszczania się z miasta do miasta. Kąpiele w morzu, popijanie kokosowej wody i degustacja lokalnych specjałów. Taki był plan, ale ostatecznie i tak nocowaliśmy w 3 różnych miejscach i sporo kilometrów pokonaliśmy na skuterku.
Koh Chang to niezwykle przyjemna wyspa. Większość hoteli i pensjonatów znajduje się w zachodniej części, skupiona wokół kilku większych punktów (plaż): White Sand Beach, Lonely Beach, Kai Bae Beach. Po wyspie kursują „taksówki” (jak na zdjęciu poniżej) mieszczące około 8 – 10 osób. Droga w północno-zachodniej części jest mocno stroma i kręta. Jazda po czymś takim na skuterze to +5 do zajebistości ;)

Pierwszą noc spędzamy na White Sand Beach. Nocujemy w przyjemnym bungalowie w ośrodku prowadzonym przez naszego zachodniego sąsiada: znajdujemy się właściwie w małej niemieckiej enklawie. Knajpa na przeciwko serwuje swojsko brzmiące schnitzel mit pommes, i po czterech tygodniach wcinania ryżu i makaronu nie mogę sobie odmówić przyjemności skonsumowania kotleta z frytkami :). W okolicy jest również kilka barów, które w nocy zapalają czerwone światła kusząc przechodniów skąpo odzianymi paniami (?), które bardzo sugestywnie obchodzą się z kijami bilardowymi ;)
Najbardziej polecam tutaj jednak:
1. Street food market na White Sand Beach.
Po zapadnięciu zmroku ustawiają się licznie stragany z lokalnymi specjałami. Gotowe dania, owoce morza, szaszłyki, soki, gofry, itp. Wszystko w bardzo rozsądnych cenach.



Małpki też mają przy okazji swoją ucztę.
Jest ich tutaj całkiem sporo, skaczą po liniach wysokiego napięcia, niespecjalnie boją się ludzi i tylko kombinują jak coś zwędzić ze stołów. Trzeba być ostrożnym :)
Sama plaża prezentuje się tak:

Szczególnie pięknie wieczorem:

Drugiego dnia przenosimy się nieco dalej na południe: do Lonely Beach. Nocujemy w Janrassamee Home Stay. W biurze pracuje przemiły chłopak, który codziennie rano bardzo wylewnie nas pozdrawia. Przeurocze. Tutaj klimat jest już nieco bardziej backpackerski: dużo hosteli, knajp, pubów. Niezwykle klimatycznie.



Okoliczne knajpki oferują przepyszne jedzenie: od tradycyjnego pad thai, przez owoce morza aż po bardziej swojskie fondue :)
Jeśli jeszcze nie mieliście okazji – warto skusić się na
2. Degustację duriana
Polowaliśmy na tego śmierdzącego owoca od czterech tygodni. Tutaj w końcu wypatrzyłam go na straganie. Pani obwąchała duriana i kazała nam przyjść jutro – bo jeszcze się nie nadawał do degustacji. Udało się po trzecim dniu. Obrali nam go ze skóry, pokroili i zapakowali do styropianowego pudełka, szczelnie owijając w jednorazówki. Konsumpcja odbyła się na plaży. Mówi się, że durian smakuje niebiańsko i piekielnie śmierdzi. Niemka, którą poznaliśmy w Delcie Mekongu, mówiła, że owoc powinien być bardzo schłodzony – wtedy jest najlepszy. No cóż, lodówki i tak nie mamy do dyspozycji, więc zjadamy prosto z pudełka. Moja opinia jest taka, że ani nie był cudownie smaczny, ani tak bardzo odpychający. Być może nasz egzemplarz nie był jednak do końca dojrzały. Durian ma lekko kremową konsystencję, a zapach przyrównałabym do woni cebuli zmieszanej z ugotowanym jajem :)
Wieczorami na Lonely Beach zaczyna kwitnąć nocne życie: muzyka, drinki w wiaderku i koncerty na żywo. W jednym pubie trafiamy na występ lekko już podstarzałych rockmenów wyśpiewujących klasyczne rockowe hity. Show jest pierwszorzędne :)
Można też spędzić wieczór w jednym z licznych lokali bezpośrednio przy plaży. Akurat dzisiaj jest kolejny występ artystyczny: tym razem młodzieńcy z płonącymi pochodniami.



Na Lonely Beach znajduje się pizzeria prowadzona przez dwie Polki, które poleciły nam parę fajnych miejsc na wyspie. Następnego dnia rano wypożyczamy skuterek (200 THB) i ruszamy na południe. Zatrzymujemy się ilekroć coś przykuje naszą uwagę.
Pierwszy przystanek na mrożoną kawę. Nareszcie można się wyłożyć w hamaku :)
Docieramy do Klong Koi Beach: przyjemnej, średniej wielkości plaży. Piwko belgijskie można tutaj kupić w dobrej cenie 100 THB (~11,30 PLN), dla porównania za tą samą butelkę na Lonely Beach chcą 240 :) Kokos kosztuje około 50 THB (~5,65). Jest wszystko, czego potrzeba: ciepła woda, huśtawka i względnie mało ludzi.

3. Klong Koi Beach – idealne miejsce na relaks
Po słodkim lenistwie jedziemy na obiad do poleconego przez Polki The Buddha View Resort. Mają tam bardzo dobrą restaurację, a największą atrakcją są… przezroczyste stoliki nad taflą wody. Dawno tak fajnie sobie nie dyndałam nogami przy obiadku. Na kolejnej pozycji mojej listy ląduje więc
4. Obiadek z nogami w powietrzu

Restauracja jest z gatunku tych lepszych i droższych: mniejsze porcje, ale za to podane w finezyjny sposób.

Miejsce ulokowane jest na promenadzie Bang Bao – mieści się tutaj mnóstwo różnych sklepików z pamiątkami i lokalnymi specjałami kulinarnymi.

W kolejnych dniach zwiedzamy wschodnią część wyspy – zdecydowanie mniej turystyczną. Z Lonely Beach przenosimy się bardziej na północ – żeby mieć lepszą bazę wypadową. Nocujemy w Phet Rean Thai Resort, mamy do dyspozycji przyjemny bungalow na dwa ostatnie dni pobytu na wyspie. Niemiłą niespodzianką okazuje się fakt, że w okolicy nie ma żadnej wypożyczalni skuterów. Wzięliśmy to za pewnik: na sto procent coś będzie ;) Pytamy w pierwszym lepszym sklepie i jakaś bardzo uczynna pani namówiła nas na migi, żebyśmy wsiedli na jej motorek, po czym podjechała z nami kilkaset metrów do czegoś co wyglądało jak prywatny dom / warsztat samochodowy. Uzgodniła coś z jakimś typem i facet udostępnił nam na dwa dni swoją maszynę.

A wschodnia część wyspy prezentuje się tak:

Jedziemy zobaczyć wodospad Khlong Nonsi. Nie prezentuje się może jakoś specjalnie spektakularnie na zdjęciach, ale na pewno warto rozważyć
5. Zanurzenie się w zbiorniku z wodospadem Khlong Nonsi
Woda jest bardzo orzeźwiająca. Podpłynęłam pod miejsce, gdzie się przelewa z górnego tarasu: naturalne bicze wodne :) To drugi raz, kiedy mam okazję stanąć pod wodospadem. Poprzednio, na Filipinach, miałam mniejszą frajdę ze względu na poparzenie skóry, a i sam wodospad był mniej okazały. No i wtedy też padał deszcz :)
Po chłodnej orzeźwiającej kąpieli wracamy na skuterek i kierujemy się dalej na południe wyspy. Docieramy do buddyjskiej świątyni Salakphet. Kolorowa, pięknie zdobiona w motywy smoków i rajskich ptaków. Nie ustępuje tym, które można podziwiać w Bangkoku.


Jest i biały kotek do pomiziania. Ogromnie spragniony czułości :)

W drodze powrotnej zatrzymujemy się w restauracji przy hotelu The Spa. Serwują tutaj bardzo dobrej jakości jedzonko: wegan, bio, eco i organic :) Z tarasu restauracji jest piękny widok na zielony kompleks hotelowy. Wschodnia część wyspy jest zdecydowanie mniej oblegana przez turystów i to miejsce szczególnie mocno nastawione jest na ciszę, spokój i relaks.
Kolejnego dnia pokonujemy znowu tę samą trasę po wschodniej części wyspy. Za radą Polek z Lonely Beach kierujemy się na jedną z małych wysepek: Koh Ngam. Wypożyczamy kajaki i eksplorujemy okoliczne wysepki. Polecam ten rodzaj aktywności jako alternatywę do leżenia na plaży :)
6. Kajaki
Dziewczyny zapewniały nas, że na pewno będziemy tutaj sami, ale akurat na plaży napatoczyła się ekipa nurków :) W porównaniu z zatłoczonym zachodem Koh Chang, tutaj jest jednak dużo bardziej spokojnie. Można wręcz powiedzieć, że odludnie.
Na plaży leżą resztki koralowców o fantazyjnych kształtach. Przypominam, że takich pamiątek nie wolno zabierać do domu :)


Są i huśtawki. Dostępne bez kolejki :)


W trakcie pobytu na wyspie warto skorzystać też z usług licznych salonów masażu.
7. Tajski masaż
Chciało mi się wyć w trakcie, ale po wszystkim ciało wydawało się jakoś tak dobrze ponaciągane i bardziej gibkie. To jest na pewno jedno doświadczeń „must do” :).
Z wyspy Koh Chang wracamy do Bangkoku busem (450 THB), skąd wieczorem mamy lot powrotny przez Dohę do Berlina. Po drodze do stolicy Tajlandii ma miejsce ciekawa sytuacja. Zatrzymaliśmy się na dłuższą przerwę na pewnym postoju i tam spotkaliśmy parę, która brała też udział w górskim trekkingu w Sapie kilka tygodni temu. Jak duże jest prawdopodobieństwo takiego spotkania? Niesamowita historia :)
I to już koniec naszej wielkiej azjatyckiej przygody. Tajlandia, Wietnam i Kambodża w 5 tygodni. Pobyt na Koh Chang był miłym ukoronowaniem intensywnego urlopu i pozwolił nam trochę odpocząć przed powrotem do pracy: no poleżałam na plaży może w sumie jakieś trzy godziny :)
Post jest częścią relacji Azja 2016.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)