Delta Mekongu to obszar w południowo-zachodniej części Wietnamu. Wielka rzeka tysiącami kanałów i kanalików uchodzi w tym miejscu do Morza Południowochińskiego. Tereny są niezwykle żyzne i plony ryżowe odbywają się tutaj w ciągu roku aż trzy razy, Delta zwana jest potocznie Wietnamską miską ryżu. Oprócz ryżu jest tutaj cała mnogość owoców, a tutejsza ludność para się przede wszystkim rybołówstwem. Rzeka jest wpisana w codzienność mieszkańców: domy na palach, łodzie, łódki i łódeczki. I słynne targi na wodzie :)
Zorganizowaną wycieczkę po Delcie można wykupić sobie w Sajgonie – w dowolnej konfiguracji: jeden, dwa lub trzy dni. Zawiozą, odwiozą, przewiozą, pokażą i niczym się nie trzeba martwić. Po przygodach z Ha Longiem jesteśmy jednak na nie i chcemy zorganizować sobie wszystko sami :)
Dzień wcześniej zasięgnęliśmy języka o autobusach kursujących do Vĩnh Long – swoistej bramy Delty Mekongu. Pod adresem 231 Lê Hồng Phong w Ho Chi Minh znajduje się firma transportowa Futa, gdzie można kupić bilet na autobus i w komfortowych warunkach dojechać na miejsce. Ruszamy z samego rana. Podróż trwa około 3 godzin, koszt biletu dla jednej osoby do 95K VND (~15 PLN).
Nocujemy dzisiaj w bardzo dobrze ocenianym obiekcie Ba Linh Homestay (20$). Znajduje się on na wyspie An Linh, więc po wygramoleniu z busa kierujemy się na prom. Po drugiej stronie rzeki witają nas już goście z moto taxi. Jest to jeden ze sposobów podróżowania po Wietnamie, którego do tej pory nie próbowałam. Siada się po po prostu za typem na motorku i heja :) W tej chwili dla nas to jedyna opcja dostania się na miejsce, na piechotę jednak za daleko… Sadowię się za kierowcą, plecak ciąży i ciągnie w dół, więc całą swoją energię skupiam na tym, żeby nie spaść i nie nakryć się nogami :) Bez małego zgrzytu się nie obyło, bo „taksiarze” wciskali ściemę, że przejazd jest opłacony przez właściciela obiektu, po dojechaniu na miejsce okazuje się oczywiście, że nie. Koniec końców to jakieś groszowe sprawy, więc machnęliśmy ręką.
Gospodarz jest bardzo miły, po dotarciu i rozpakowaniu pokazuje nam mapkę ze wszystkimi atrakcjami na wyspie. Za parę dolarów można wykupić sobie kolację z krótkim „kursem gotowania”, na co chętnie przystajemy :) Na jutro rano zapisujemy się również na wycieczkę łódką po okolicznych atrakcjach (250K VND ~40PLN). A tymczasem wsiadamy na rower, żeby poeksplorować wyspę i poszukać czegoś do jedzenia na już :)
Jest to zupełnie inne doświadczanie Wietnamu niż do tej pory. Po górach, morzu i dusznych miastach czas na zieleń. Dużo zieleni :) Takie widoczki zastały nas w trakcie rowerowej przejażdżki.




Głód daje się nam we znaki – ale tutaj, na wyspie, niespecjalnie jest w czym wybierać. Koło przystani promowej decydujemy się zaryzykować i zjeść posiłek zamówiony na migi. Nie jest to nawet typowy bar, prawie siedzimy u typa w domu. Zupa pho jest wporzo. Natomiast co do mięska… mam spore wątpliwości z jakiego zwierzątka pochodzi. Pikanterii sytuacji dodaje fakt, że koło nas kręci się kilka piesków. Wszystkie patrzą na mnie smutnym wzrokiem. Karmię je swoją porcją z talerza – mam nadzieję, że nie wcinają jakiegoś swojego kumpla :)
Większość dróg na wyspie wygląda tak:
Oczywiście zapychają po niej motorki: natężenie trochę mniejsze niż w miastach, ale jest ich niemało. Na takiej wąskiej drodze ciężko się czasami minąć, więc dla bezpieczeństwa przystajemy jeśli z przeciwka jedzie pojazd o większej masie. Po tym pysznym obiadku Przemek gubi na chwilę czujność i przystanąwszy na prawej nodze traci równowagę. A że akurat dzieje się to na skarpie – rower przeważa i obserwuję jak mój mąż wywija pięknego orła i leci w dół wprost w objęcia Mekongu :P. Całe szczęście zadziałał u niego instynkt przetrwania i jak w rasowym thrillerze w ostatnim momencie złapał się wystającej ze ściany rury, bo też cała sytuacja ma miejsce koło jakiegoś domu mieszkalnego. Niestety ucierpiały przy okazji doniczki domowników. Szybko się zwijamy – zanim mieszkańcy domu przestaną rechotać, bo jeszcze każą nam płacić za szkody :) Ja też dość długo nie umiałam powstrzymać śmiechu, oczywiście dopiero po tym jak się upewniłam, że Przemek nie skręcił karku i jedyny uszczerbek to ubłocona koszulka.
Wieczorem u naszego gospodarza przygotowujemy w kuchni sałatkę z papai i smażymy sajgonki, a na kolację serwowana jest specjalność regionu: smażona w głębokim tłuszczu elephant ear fish. Rybka ta występuje tylko w Delcie Mekongu.

Przy stoliku siedzi z nami para Niemców w średnim wieku i młodzi Francuzi. Chłopak średnio mówi po angielsku, ale próbują się z Niemką dogadać jakimiś prostymi zdaniami auf Deutsch. W rozmowie wychodzi, że nasi zachodni sąsiedzi to już kawał świata widzieli, babka opowiada, że dużo Francji zjeździła na rowerze i to jest jej ulubiony środek transportu. Nigdy bym nie powiedziała! To jest właśnie fajne w takich spotkaniach – czasami przypadkowo spotkana osoba jakoś tak może w głowie pozytywnie namieszać :) Odradza nam zwiedzanie Angkor Wat na jednośladach – mówi, że to zbyt męczące. A taki w zasadzie mieliśmy początkowy plan… Opowiada też, że jako młoda dziewczyna czytała książkę, której akcja się dzieje w Wietnamie i ten Wietnam tak w niej kiełkował od dłuższego czasu. Zresztą są tutaj chyba nie pierwszy raz. Pan mąż niewiele się wypowiada, chichocze sobie tylko i popija piwko.
Kiedy zapada zmrok wychodzimy na drogę obejrzeć świetliki. Są wszędzie. Wspaniały widok :)
Na drugi dzień rano wybieramy się razem z Niemcami na wycieczkę łódką. To takie typowe atrakcje Delty Mekongu, które przede wszystkim są oferowane dla zorganizowanych wycieczkach w większych grupach.





W pewnym momencie przesiadamy się na małą łódeczkę i możemy sami powiosłować – do tego w wietnamskim kapelutku :)

W planie wycieczki jest też wizyta na pływającym targu – ale akurat dzisiaj nie wypada dzień targowy, więc tylko pojedyncze łódki się tu kręcą :P





Nasz operator łódki to taki śmieszek: co chwilę chichocze. Zatrzymuje się kilka razy przy brzegu, na co zawsze Niemiec pyta: shopping? I wtedy obaj sobie chichoczą :) Bo też większość tych atrakcji jest głównie dla turystów: krótka prezentacja tego co mamy i sklepik z dobrami wszelakimi.
Zatem widzieliśmy:
Pasiekę, gdzie można było zakupić m.in. miód i pyłek kwiatowy. Za free do spróbowania herbatka jaśminowa z miodem. Niemka w pewnym momencie wpada w zachwyt nad jakąś torebką. Woła do męża: Guck mal, wie ein schönes täschchen! Niemiecki jest przepiękny! :)
Fabrykę słodyczy, w której wyrabiane są ciasteczka ryżowe i kokosowe ciągutki. Pan nam zademonstrował cały proces wyrabiania słodyczy – można powiedzieć, że to prawdziwie ręczna robota ;)
Na końcu procesu produkcyjnego panie siedzą i zawijają..
Mają tutaj też wężowe wódki, które są reklamowane jako wzmacniające potencję :P
Chociaż na jednym chwalidełku jest napisane: helps to improve impotence :D
Plantację owoców, gdzie można zobaczyć jak rośnie ananas.
Pan śmieszek powtarza cały czas: look, look! Baby pineapple! I zaśmiewa się do łez. No urocze to jest :D
Jest też kawa:
I talerz owoców do wszamania :)
Po wszystkim wracamy do naszego gospodarza, bierzemy plecaki, wsiadamy na moto taxi i ruszamy na prom. Kolejny etap Delty Mekongu to miasto Can Tho.
Post jest częścią relacji Azja 2016.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)