Port Barton to mała miejscowość na filipińskiej wyspie Palawan. Po locie Sydney – Manila spędzamy jedną noc w stolicy, a drugiego dnia rano lecimy do Puerto Princessa. Filipiny zostawiamy sobie na koniec urlopu licząc na to, że nie dosięgną nas tajfuny i pora deszczowa :)
Chciałam posnurkować, ponurkować z butlą i pobyczyć się trochę na białym piasku. Port Barton wybraliśmy ze względu na mniej turystyczny charakter niż popularne El Nido. Jest to mała miejscowość, nie ma tutaj pięciogwiazdkowych hoteli, a prąd jest tylko przez kilka godzin w ciągu dnia :) Ale panuje też dzięki temu niezwykły klimat, dzieciaki na ulicy wołają hello! i przybijają piątki. Właściciele jadłodajni są niezwykle mili i można się poczuć jak w jednej wielkiej rodzinie :) Po ścianach i suficie śmigają małe jaszczurki (czy to gekony?), ale pewnie są pożyteczne, bo pożerają komary :)
W Puerto lądujemy przed 13, po wyjściu z lotniska łapiemy tuk-tuka na dworzec autobusowy. Udaje nam się wcisnąć do busa do Port Barton. Podróż trwa jakieś 3 godziny. Z drogi zapamiętam jedno: jest bardzo zielono :)
Nie mamy żadnej rezerwacji, bo też nie wiedzieliśmy czy uda nam się dzisiaj dojechać. Kierujemy się w stronę plaży, gdzie rozlokowane są hoteliki. Decydujemy się na Summer Homes. Na trawniku tuż przy plaży jest zamontowana nawet świąteczna instalacja: choinka i szopka :)
Powietrze jest wilgotne. Wszystkie ciuchy które wyprałam nie wyschły, a co było suche – zawilgotniało. Dodatkowo wszystko przesiąknęło ciężkim do wybicia smrodkiem stęchlizny. Ale co tam, to tylko element lokalnego folkloru :)
Na jutro rano umawiamy się na island hopping. Jeee!
Post jest częścią relacji z wyprawy na południową półkulę.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)