Uwielbiam wieczory wigilijne z moją rodziną. Pyszne jedzonko: uszka w barszczu, pieczony dorsz, śledzie pod pierzynką i tort sernikowo-piernikowy. Nieustanne dopytywania moich siostrzeńców: kiedy skończycie jeść? I ich wyczekiwanie na moment, kiedy w końcu można będzie otworzyć prezenty. Radość towarzysząca rozrywaniu ozdobnego papieru w choinki i męczenie rodziców o to, czy już mogą wypróbować nowe gry :) Siedzenie do późna przy winku i kompociku z suszu, śmichy chichy i opowiadanie w kółko tych samych historii, które każdy z nas słyszał już przecież kilkanaście razy. A potem kolejne dni: dojadanie resztek, siedzenie w piżamie przez połowę dnia, oglądanie netflixa. I nic nie trzeba, bo przecież są święta :)
W tym roku podjęłam decyzję, że na okres świąteczno-noworoczny uciekniemy do Azji. Dlaczego? Bo wiem, że ten ostatni tydzień roku byłby dla mnie męczarnią, wyczekiwaniem na moment, kiedy to wszystko się skończy. Znam siebie dobrze i wiem, że zadręczyłabym się negatywnymi myślami i rozpamiętywaniem tego, co mi znowu nie wyszło. Bo tegoroczne święta to miał być ten okres, który symbolicznie rozpoczyna „bezpieczny” etap ciąży, tej ciąży, którą straciłam. Bo rok temu w Sylwestra płakałam nad pierwszym nieudanym in vitro, a kilka miesięcy temu wyobrażałam sobie, że w tym roku będzie wreszcie inaczej. Że z nadzieją będę patrzeć w 2020, rok, w którym urodzi się nasze długo oczekiwane Dzieciątko. No ale się nie udało. Ostatnie tygodnie są dla mnie jedną wielką ciemną masą, nie mam siły na nic: na trzymanie reżimu zdrowego odżywiania, na jakąkolwiek aktywność fizyczną, na pisanie bloga, filcowanie, rysowanie, na nic. Wieczorami jestem tak zmęczona, że mogłabym kłaść się do łóżka już o 20. Daję sobie przyzwolenie na to wszystko, moje ciało i moja psychika są zmęczone. Nie wyszłam chyba jeszcze z etapu żałoby po ostatnim niepowodzeniu. Często zdarza mi się płakać: po obejrzeniu reklamy społecznej, po tym jak Paputek zmarkotniał i podejrzewaliśmy chorobę i kiedy dowiedziałam się o nieszczęściu, które spotkało znajomego. Ciągle też nie umiem mówić bez emocji o tym, przez co przeszliśmy. Wylałam morze łez opowiadając naszą historię w gabinecie psycholożki i musi jeszcze upłynąć trochę czasu, żeby to wszystko przestało tak boleć. Mam przynajmniej nadzieję, że ten dzień w końcu nadejdzie :). W ciągu roku przeszłam trzy pełne procedury in vitro. Wpompowałam w siebie końskie dawki hormonów, zażyłam setki tabletek. To były długie wyczerpujące tygodnie wypełnione nadzieją, strachem i rozpaczą. W trosce o swoje dobro postanowiłam więc, że w tym roku uciekniemy. Żeby nie myśleć, żeby się nie zadręczać, żeby nabrać dystansu, żeby odpocząć. Chciałam pojechać do ciepłych krajów, bo w tym roku letnie wakacje spędziliśmy na Wypizdowie zwanym Wyspami Owczymi ;). Wybór ostatecznie padł na Azję Południowo-Wschodnią i te kraje, w których jeszcze nas nie było. Końcówkę 2019 roku spędzimy zatem na eksplorowaniu Birmy i Laosu, kończąc ten chujowy rok gdzieś na imprezowej Khao San Road w Bangkoku.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)