Przed podróżą do Australii należy sobie wyrobić wizę turystyczną. Na szczęście procedura jest bardzo prosta, wniosek wypełnia się online, a stosowny dokument przysyłają na maila. Za ten papier się na szczęście nie płaci, nie jest wymagana żadna wlepka w paszporcie ani wizyty w konsulacie. Z dokumentem możemy przebywać na terenie Australii do trzech miesięcy.
Australijczycy bardzo pilnują tego, co się wwozi na teren kraju. Zabronione jest „szmuglowanie” jedzenia, roślin i wszystkiego co mogłoby wprowadzić obcy pierwiastek na australijską ziemię i zagrozić ekosystemowi :) W kwestionariuszu, który dają do wypełnienia trzeba się wyspowiadać na przykład z ubłoconych butów. Parę miesięcy temu głośno było o Johnny Deppie i jego (jeszcze wtedy żonie), którzy nielegalnie przemycili do Australii swoje pieski. Zwierzęta muszą przechodzić obowiązkową miesięczną kwarantannę, a oni coś tam w związku z tym naściemniali :)
Bezpośrednio przed wejściem na pokład samolotu rekwirują nam butelkę z wodą (kupioną już na bezcłówce), z tym się spotykam pierwszy raz. Przed lądowaniem stewardessa rozpyla w powietrzu jakiś środek – to pewnie kolejny z wymogów. Na lotnisku nikt wizy nie chce nawet oglądać, natomiast od niechcenia zagaduje nas celnik. Przyjaźnie nas wita, pyta skąd jesteśmy i gdzie pracujemy. Najwyraźniej nie wyglądamy na parę, która przyjechała pracować na czarno na wizie turystycznej i na miłej pogawędce się kończy.
Na lotnisku czeka na nas już nasz znajomy ze studiów. Razem z żoną i dwójką dzieci są od niedawna szczęśliwymi mieszkańcami Sydney, a my skwapliwie skorzystamy z ich gościnności i dwóch noclegów :)
Po zmyciu z siebie dwóch ośmiogodzinnych lotów i długiej przerwy w Manili, ruszamy zobaczyć ikonę miasta – Sydney Opera House. Przy podejściu bliżej okazuje się, że bryłę tworzą osobne budynki – zaskoczenie :) Gmach znajduje się na liście UNESCO. Jest niedziela, na placu przy operze pełno ludzi: spacerują z dziećmi, wcinają kolację, bawią się i popijają piwko. Kręci się też dużo par robiących ślubne zdjęcia. Jest bardzo przyjemnie. Obok opery znajduje się Harbour Bridge, jeden z największych mostów łukowych na świecie. Oba te miejsca pięknie widać z punktu widokowego Mrs Macquire’s Point, który znajduje się na terenie Royal Botanic Garden przylegających do opery. W ogrodach piękna zieleń, rośliny (to wiadomo) i… papużki! Z wielką fascynacją przyglądam się białym kakadu, które tak po prostu drepczą po trawniku i coś tam pracowicie z niego wydziobują. Ciekawe czy Australijczycy traktują je tak samo jak my gołębie?
Koniec dnia wieńczymy tradycyjnym fish and chips – zeżartym z tacki na ławce :)
Niestety jetlag daje o sobie znać i na drugi dzień budzimy się dopiero o 11. W związku z tym trzeba trochę okroić plan zwiedzania miasta. Na szczęście nasi przemili gospodarze oferują pomoc i wybieramy się razem ich samochodem na plażę Bondi, jedną z tych bardziej znanych na świecie.
Zostawiamy auto na parkingu. Za chwilę podchodzi do nas jakiś chłopak i pyta o koszt postoju. Ma koszulkę z logiem warszawskiego maratonu, więc odpowiadamy po polsku. Nasi są wszędzie ;) Na murku oddzielającym piach od parkingu są niezwykle ciekawe murale. Robimy spacer wzdłuż brzegu brodząc stopami w Oceanie. W środku dnia roboczego na plaży jest cała masa osób, z czego większość to surferzy. Ach, być tak australijską surferką.. :) Po prawej stronie plaży znajduje się odkryty basen, bardzo ciekawie wkomponowany w krajobraz.
Jedziemy jeszcze obejrzeć nietoperze w parku. Wielkie i rude – jak małe liski ;) Niestety nie wzięłam ze sobą obiektywu z zoomem, więc musicie mi uwierzyć, że były spore ;) W parku jest też sporo ptactwa wodnego: kaczki, łabędzie, pelikany.
Wracamy do centrum miasta i kierujemy się do niezwykle urokliwego Queen Victoria Building. Budynek wybudowano pod koniec XIX w i obecnie znajduje się w nim centrum handlowe. Piękne schody, łuki, witraże, piękna świąteczna choinka i znowu ślubne pary na sesji ;)
Sydney ma w sobie to coś, to jest miasto w którym się dobrze poczułam. Miło byłoby pomieszkać dłużej w takim miejscu. Dzisiaj w parku przy wieży telewizyjnej odbywa się jakiś food fest, wszędzie mnóstwo budek z jedzeniem, na środku stoliki z krzesełkami, tłumy ludzi wcinają makaron z tekturowych pudełek. Fajnie :)
Idziemy jeszcze raz obejrzeć słynny budynek opery, a koniec dnia świętujemy w najstarszym pubie w mieście. Przy stoliku obok na wysokich krzesłach siedzi para 60+. Wcinają hamburgera z frytkami rozprawiając o bieżących sprawach. Bardzo miły widok :)
Trzeciego dnia żegnamy się ze znajomymi, odbieramy auto z wypożyczalni i ruszamy w trasę.
Post jest częścią relacji z wyprawy na południową półkulę.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)