Samochodem do Norwegii

9 lat temu
2269 0

W 2013 spełniło się moje marzenie: dane mi było nakarmić fiordy ;) W lipcu wybraliśmy się samochodem w dwutygodniową podróż po Norwegii. Z bagażnikiem wypchanym po dach jedzeniem i sprzętem turystycznym przemierzyliśmy Skandynawię, najdalej na północ docierając w okolice Trondheim. Biwakowaliśmy na łonie natury starając się wykorzystywać każdą sposobność do noclegu, która nie wymaga płacenia za miejsce na polu namiotowym :) Niezapomniane przeżycia, białe noce, cudowne widoki. Zaliczyłam poparzenie słoneczne, kąpiel w lodowatej rzece przy kilku stopniach i noce w ciepłej czapce na głowie.

Jechaliśmy autostradą do Wrocławia, następnie przez Niemcy do Sassnitz w Rugii, stamtąd promem do Trelleborgu, a potem już przez Szwecję kierowaliśmy się do Oslo.

Nasza trasa wiodła przez:

  • Oslo
  • Lillehammer
  • Roros
  • Trondheim
  • Bergen
  • Region Stavanger

Udało nam się przejechać Drogą Atlantycką, Drogą Troli i Orłów, zobaczyć jęzor lodowca oraz wejść na szczyt Preikestolen. Podczas całej wyprawy zrobiliśmy 5670 kilometrów. Pogoda wybitnie nam dopisała. Oslo zwiedzaliśmy w upale, im dalej na północ tym temperatura malała, a dni robiły się dłuższe. Najgorzej zrobiło się na wysokości Trondehim, zaczęło mocno padać i wyraźnie się ochłodziło. Na szczęście trafiliśmy wtedy do czeskiej osady rybackiej, bracia Czesi pomogli w potrzebie oferując miejsce na polu, dostęp do ciepłego prysznica i zadaszonej kuchni :) Drogę Atlantycką zwiedzaliśmy w pięknie zachmurzonej scenerii, wiało tak okrutnie, że przez resztę dnia piekły mnie policzki :) A potem było już tylko lepiej: Bergen, zwane deszczowym miastem, dane nam było podziwiać w pełni słońca.

Co najbardziej mnie zachwyciło:

  • Białe noce. Wywarło to na mnie naprawdę wielkie wrażenie.
  • Soczysta zieleń wzgórz w okolicach Telemarku.
  • Fjarland, cudowne „miasteczko antykwariatów”
  • Widok w dół z półki Preikestolen.
  • Zielone dachy.

Największe rozczarowanie:

Nie widziałam ani żadnego łosia, ani norweskiego kota. Po drogach za to często przechadzają się stada owiec, trzeba być ostrożnym.
Droga Atlantycka. Chyba za dużo się na jej temat naczytałam po konfrontacji z rzeczywistością nie było efektu wielkiego WOW.
Myślałam, że w Norwegii wystarczy tylko zanurzyć wędkę w wodzie: połowy jednak mieliśmy ciutek skąpe :)

Kilka rad dla podróżujących:

Jeśli wybierasz się samochodem, polecam zarejestrowanie pojazdu w systemie autopass. W Norwegii część odcinków jest płatna, czasami można zapłacić od razu gotówką, ale w większości przypadków znajdziemy nad jezdnią oznaczenie „autopass”. Podobno można opłaty uiszczać w specjalnie oznaczonych punktach (na stacjach benzynowych), ale z doświadczenia wiemy, że byłoby to niezwykle kłopotliwe. Jeśli system sfotografuje nasze tablice, a nie będziemy zarejestrowani w systemie autopass, możemy się spodziewać wezwania do zapłaty: dotrze po kilku tygodniach i to pewnie z odsetkami:) Rejestracja oszczędzi nam czasu i niepotrzebnych nerwów. Potrzebna jest oczywiście karta kredytowa. Po pierwszej przekroczonej bramce z karty zostanie ściągnięta kwota 300 NOK, na zasadzie pre-paidu. Niewykorzystane środki zostaną po paru tygodniach zwrócone. Jeśli przekroczymy limit, ściągną nam kolejne 300 NOK. My na całej naszej trasie wyjeździliśmy około 350 NOK.

Zabierz gumowce i pelerynę. Nic tak nie psuje człowiekowi humoru, jak wiecznie mokre buty i skarpetki.

Latarki i świece niekoniecznie się przydadzą w letnie noce :)
Naprawdę da się nocować „na dziko”, czasami trzeba tylko dłużej poszukać :) Najtrudniej było na początku trasy – za Oslo. Droga wiodła wzdłuż jeziora Mjosa. Na mapie wydawało się, że lokalizacja jest idealna, w rzeczywistości dojazd do wody był mocno utrudniony (barierka i kilka metrów w dół) lub tereny zamieszkałe. Ważne jest, żeby zachować odległość od domostw i od drogi (dla własnego bezpieczeństwa). Czasami warto zjechać z głównej trasy i pokręcić się po drogach dojazdowych. Próbowaliśmy też czasami wjechać trochę wyżej i zlustrować okolice lornetką. O niebo lepiej ma się sytuacja na terenie parków narodowych. Tam oficjalnie wolno biwakować i jest dużo dobrych miejscówek. Na trasie jest dużo tzw. „miejsc odpoczynku” z ławeczkami i sanitariatami, gdzie można odpocząć, przygotować sobie posiłek i załatwić potrzeby fizjologiczne w godnych warunkach :) W tych miejscach jednak nie wolno się rozbijać.

Namiot z serii „2 seconds” z Decathlonu sprawdził się naszym scenariuszu rewelacyjnie: jednym ruchem się rozkłada, szybko składa. Przy codziennej zabawie w rozbijanie ułatwia to bardzo życie.

Podczas zwiedzania miast zostawiać samochód w dużych miejskich parkingach: ParkHus, byle nie na ulicy :)

W Norwegii woda z kranu jest dobrej jakości, więc wykorzystywaliśmy ją do picia i przygotowania posiłków. Polecam zabrać jeden lub dwa pięciolitrowe baniaki i napełniać przy nadarzającej się okazji. Żywność jest droga, jak wszystko w Norwegii, dlatego mieliśmy spore zapasy z domu. Do chlubnych wyjątków należą owoce, krewetki oraz najtańszy chleb w dyskoncie Kiwi :) Nasze największe odkrycie to Cheesburgery z McDonald’s, które można było dostać w lipcu 2013 za marne 10 NOK! Uratowały nam życie podczas zwiedzania Oslo, Trondheim i Bergen :) W ramach ciekawostki: kapsułki Nescafe Dolce Gusto kosztują w Norwegii tyle samo co w Polsce.

Piwo można kupować tylko do godziny 18, a trunki wysokoprocentowe tylko w specjalnie wyznaczonych sklepach. Szukaliśmy takiego w Bergen. W środku oprócz Polaków spotkaliśmy tylko Rosjan ;)

Jeśli wybieracie się zobaczyć Geirangerfjord, reklamowany jako najpiękniejszy fiord Norwegii, to polecam to miejsce jako odpowiednie do zakupu suwenirów. Jest tam dużo sklepików oferujących pamiątki dla turystów: od kosmicznie drogich swetrów i wyrobów skórzanych po magnesy na lodówkę. Motywy trolli i łosi na czapkach, koszulkach, kubkach i przeróżnych innych akcesoriach. Wybór jest duży, a ceny jak na Norwegię akceptowalne :) My niestety odwlekaliśmy zakupy na ostatni moment na zasadzie: „W Bergen to na pewno też będzie”. No i niestety nie było, a jak było, to odczuwalnie droższe :)
Po Norweskich drogach jedzie się wolno. Z jednej strony ograniczenia drogowe, z drugiej strony wspaniałe widoki, które chce się jak najdłużej podziwiać ;) W efekcie czas potrzebny do pokonania dystansu jest większy niż mogło by się wydawać patrząc na odległość na mapie. Zdarzyło nam się też wpakować w zamkniętą drogę. Pracowali na niej drogowcy, a droga była otwierana dla samochodów na parę godzin w ciągu dnia. Z jednej strony ściana, z drugiej przepaść, musieliśmy czekać – nie było rady.
Norwegia jest pocięta przez fiordy, które wrzynają się głęboko w ląd. Woda przecina też drogi, z tego względu przy wybrzeżu funkcjonują mini przeprawy promowe, które wożą samochody z jednego ich końca na drugi. Promy kursują non stop i zwykle nie trzeba długo czekać w kolejce, maksymalny czas to będzie jakieś pół godziny. Najtańsza przeprawa (4 osoby w samochodzie) kosztowała nas 146 NOK, najdroższa 290. Cena oczywiście jest uzależniona od odległości. Druga możliwość pokonania fiordu to jazda pod :) Przeprawa takim tunelem to fajne doświadczenie: zjeżdża się w dół – ale zmysł wzorku tego nie rejestruje, bo nie ma punktu odniesienia, czuć tylko wzrastające ciśnienie.

Podsumowanie wydatków:

  • 620 PLN za prom w dwie strony Sassnitz – Trelleborg (4 osoby + samochód).
  • 2763 PLN za benzynę na całej trasie.
  • 877 PLN za mini promy (8 przepraw).
  • 195 PLN za opłaty ściągnięte z systemu AutoPass.
  • 130 PLN za opłaty parkinowe w Roros, Trondheim i Bergen.
  • 60 PLN za przejazd najdłuższym Norweskim tunelem, Lardal Tunnel (prawie 25 km).

Liczone według kursu z lipca 2013: 1 NOK = 0,55 PLN. Średnia cena benzyny w Norwegii za litr to 15,5 NOK.

A poniżej kilka moich zdjęć z wyprawy.

PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)