Do miejscowości New Plymouth dojeżdżamy wieczorem, pokonując wcześniej malowniczą trasę Surf Highway. Jak sugeruje nazwa, droga biegnie wzdłuż oceanu i licznych plaż. Zatrzymujemy się w miejscowości Oakura, akurat w momencie kiedy zaczyna się złota godzina.
A to jedno z moich ulubionych zdjęć:
Przed zachodem słońca udaje nam się jeszcze dotrzeć do Cape Egmont, gdzie znajduje się latarnia morska. Słońce jest już bardzo nisko i okoliczne wzgórza znowu mają ten surrealistyczny odcień zieleni.
Latarnia morska znajduje się za płotem, na pastwisku po którym krążą stada krów :)
Nocujemy dzisiaj na przedmieściach New Plymouth, u Justina z Airbnb. Gościa widzieliśmy tylko przelotnie, bo akurat nie było go w domu jak dotarliśmy wieczorem (zostawił instrukcję wyciągnięcia klucza ze skrytki), a następnego dnia rano jak się wygrzebaliśmy z łóżka, to on był już w pracy :)
New Plymouth jest bardzo przyjemnym miastem, jednym z tych, w którym mogłabym zamieszkać :) Zwiedzanie rozpoczynamy od spaceru po fragmencie promenady Coastal Walkway, trasa na całej długości liczy ponad 13 km. Wieje niemiłosiernie, ale jestem zauroczona okolicą: zielone pola golfowe, biegacze, ludzie spacerujący z pieskami, plaża, ocean, no przepięknie jest.
W centrum miasta ciekawą instalacją artystyczną jest Wind Wand – wietrzna różdżka. Jest to tzw. kinetyczna rzeźba zaprojektowana przez artystę Len Lye’a, która wygląda jak wysoka latarnia na pałąku. W wietrzne dni, a wyobrażam sobie, że tych tutaj nie brakuje, pałąk się wygina i porusza zgodnie z podmuchami wiatru: jak wielgachne źdźbło trawy. Bardzo ciekawy pomysł, nie widziałam jeszcze czegoś takiego.
Centrum miasta nie jest zbyt rozległe i przez to jakoś tak tu przytulnie. Dobrze się tu czuję. W jednym sklepie z pamiątkami pani sprzedawczyni zapytała, skąd jesteśmy. Bardzo się ucieszyła, że z Polski, bo za trzy tygodnie jedzie do Krakowa. Fajnie! :)
Miasto z góry można podziwiać ze szczytu wzgórza Paritutu. W połowie trasy jednak rezygnujemy, bo kończą się schody, a zaczyna bardziej wymagająca wspinaczka z użyciem łańcuchów. Mamy jeszcze trochę planów na dzisiejszy dzień, więc odpuszczamy.
Około 60 km na południe od New Plymouth znajduje się Park Narodowy Egmont, z fajnymi trasami na krótkie trekkingi. Wybieramy spacer przez Goblin Forest, gdzie można się faktycznie poczuć jak bohater powieści Władca Pierścieni. Gęsty, mięsisty las, konary drzew porośnięte mchem, jest klimat.
Dochodzimy do wodospadu Dawson Falls.
Dalej trasa wiedzie wzdłuż rzeczki Kapuni Stream.
W pewnym momencie zza zakrętu wyłania się Mount Taranaki, przepiękny widok.
Na trasie nie ma zbyt wielu turystów, przez większość spaceru mamy widoki tylko dla siebie. Jest i wiszący most i pomniejsze spadowody i dużo dużo zieleni.
Po spacerku wracamy do auta i kierujemy się do miasteczka Stratford, skąd zaczyna się trasa Forgotten World Highway, ostatnia atrakcja dzisiejszego dnia.
Stratford jest też ciekawym miejscem: 27 ulic nazwano tutaj imionami bohaterów ze sztuk Szekspira. Obecna nazwa miejscowości została nadana pod koniec XIX wieku, panował wtedy trend, żeby przenazywać miasta na angielską modłę, a klucz stanowiły miejsca urodzenia Brytyjskich prominentów. W Stratford znajduje się wieża zegarowa, z której balkonu trzy razy dziennie można obserwować sceny z Romeo i Julii. Niestety nie udało nam się wstrzelić :) Posilamy się na szybko mięsnym ciastkiem i ruszamy w trasę, żeby jak najwięcej zobaczyć przed zachodem słońca.
Trasa Forgotten World Highway jest jedną z bardziej malowniczych w Nowej Zelandii. Jednocześnie jest kręta, kiepskiej jakości i znalazła się w liście Top 10 najgorszych dróg kraju kiwi ;). Jedzie się długo. Mijamy górskie przełęcze, tunele i po cichu modlimy się, żeby dotrzeć na miejsce dzisiejszego noclegu przed zapadnięciem zmroku.
Jedną z nielicznych miejscowości po drodze jest Whangamomona. Miasteczko to ma ciekawą historię: w 1989 miały miejsce zmiany na szczeblu administracyjnym, w wyniku których na nowo wytyczono granice i miejscowość miała zostać częścią regionu Manawatu-Wanganui. Mieszkańcy oprotestowali ten pomysł, chcieli dalej przynależeć pod region Taranaki. Na fali tego sprzeciwu pojawiła się szalona idea, żeby proklamować Republikę Whangamomona. Pomysł przypadł mieszańcom do gustu, corocznie mają tutaj miejsce wybory prezydencie, które na przestrzeni lat zmieniły się w lokalne święto festiwalowe. Nie mamy niestety czasu, żeby dłużej tutaj zabawić, a szkoda, bo Whangamomona wydaje się być jednym z tych pozytywnie dziwacznych miasteczek.
Końcowy odcinek trasy pokonujemy już niestety w kompletnych ciemnościach. Trudno się prowadzi, oposy ciągle przemykają przed światłami samochodu. Momentami faktycznie można się poczuć jak w jakimś zapomnianym świecie. Aż się boję myśleć, co by było, gdyby nagle auto odmówiło nam posłuszeństwa: tutaj nawet nie ma zasięgu w telefonie :) Nocujemy na darmowym parkingu, tradycyjnie pośrodku niczego, ale tym razem wyjątkowo nie jesteśmy sami na placu :)
Jutro czeka nas przygoda w Waitomo Caves :)
Post jest częścią relacji Nowa Zelandia 2018.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)