Do Melbourne wjeżdżamy koło 10 rano. Nastawiam nawigację na adres myjni samochodowej, bo w umowie wynajmu mamy zapisane, że auto oddajemy w takim stanie, w jakim je dostaliśmy. Czeka nas zatem intensywne pucowanie i odkurzanie.
Żegnamy się z Ecto, dzielnie się chłopak spisał! Plecaki na plecy i idziemy na stację kolejki miejskiej, skąd planujemy się dostać do centrum.
Mamy z bookingu zarezerwowane dwa noclegi w Hotel Claremont Guest House, cena w miarę przystępna jak na australijskie warunki. Pokoik jest miniaturowy, z piętrowym łóżkiem, ale za to sanitariaty są w idealnym stanie. I jeszcze śniadanie kontynentalne w cenie.
Melbourne jest bardzo przyjemnym miastem. Chyba jeszcze bardziej mi się tu podoba niż w Sydney :) Miejsce zostało uznane przez czasopismo The Economist za „Najlepsze miasto do życia na świecie” w latach 2011–2015.
Melbourne jest bardzo kolorowe: nietypowe budynki, ozdoby, murale, graffiti.
Pierwszego dnia udajemy się na St Kilda Beach. Obok plaży znajduje się przystań z setkami wypasionych jachtów. Jest długie molo, po którym urządzamy sobie spacer. Trochę wieje, ale jest dość ciepło, bardzo przyjemnie. Na plaży do zmierzchu można sobie na legalu popijać piwko. Jest sporo młodzieńców z przenośnymi turystycznymi lodówkami, młode mamy z dzieciakami, grupki nastolatków. Fajnie. Mościmy sobie miejsce pod falochronem, otwieramy zakupione przed chwilą piwko. Tak, to jest jedna z tych chwil, kiedy trzeba być tu i teraz :)
W sklepie znajdujemy też coś znajomego:
Przy plaży skusiłam się na porcję lodów. I w tej chwili stwierdzam, że są to absolutnie najlepsze lody ever jakie jadłam. Solony karmel, yummy!
Niestety Lunapark jest dzisiaj zamknięty, ale nie odmawiam sobie przyjemności strzelenia fotki przy tej wspaniałej bramie.
Na Ackland Street znajduje się bardzo dużo cukierni. Bezy, ciasteczka i torty wołają zza szyb. Ostrygi też wołają :)
Wieczorem w hotelu oglądam na Discovery dokument z serii Katastrofy Lotnicze, bardzo dobry pomysł przed następnymi lotami :)
Drugi dzień zaczynamy od spaceru po porcie
A czas do południa mija nam głównie na organizowaniu pamiątek z podróży. Jakoś tak się złożyło, że zawsze mam chrapkę na kubek, koszulkę i obowiązkowo potrzebuję pina do kolekcji. W Queen Victoria Market można znaleźć wszystko. Większość wyrobów to niestety chińszczyzna, ale są też sklepiki z wyrobami Aborygenów (a przynajmniej tak mówią).
Zahaczamy o China Town..
Jest i kolejny polski akcent: knajpa Ferdydurke.
Popołudniu przysiadamy na chwilę na Federation Square. Plac jest rozległy, dookoła kolorowe budynki o fantazyjnych kształtach, szkło i mnóstwo ludzi. Bardzo przyjemnie.
Obok placu, przy Flinders Street, znajduje się główna stacja kolejki miejskiej z przepiękną fasadą.
Wracamy wieczorem do naszej klitki, pakujemy się i rano o świcie wsiadamy do autobusu na lotnisko. O 8 mamy lot Melbourne – Sydney, a o 12:35 lot Sydney – Manila.
W Sydney na lotnisku wita nas kolega Przemek, u którego nocowaliśmy 10 dni wcześniej. Podwozi nas na docelowy terminal. Przy okazji dostajemy paczkę do przewiezienia do Polski. Zapewniał, że nie ukrył w niej narkotyków :P
I to by było na tyle. Żegnaj Australio! Pewnie nie za szybko znowu tutaj zawitamy :)
Post jest częścią relacji z wyprawy na południową półkulę.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)