Wybieramy się dzisiaj do najdalej wysuniętej na północ miejscowości Wysp Owczych. Do Viðareiði docieramy dwoma autobusami: linią 400 Klaksvík – Tórshavn, a następnie 500 Klaksvík – Viðareiði. Przez tydzień czasu pobytu na archipelagu przemieszczamy się publicznym transportem lub łapiąc stopa. Tygodniowy bilet autobusowy kosztuje w 2019 roku dla jednej osoby 700 DKK (~406 PLN). Dla dwóch osób wychodzi to i tak dużo taniej niż wynajem samochodu na tydzień.
Planujemy się wspiąć na górkę Villingdalsfjall, skąd roztacza się piękna panorama na miasteczko, klify i spienione fale w dole. Wzniesienie ma 844 m n.p.m. i jest najwyższym szczytem na północnych wyspach.
Wysiadamy z autobusu i idziemy asfaltową drogą przed siebie, w kierunku oceanu. Po drodze znajduje się coś w rodzaju publicznej toalety, więc nie trzeba sikać po krzakach. A tak – na Owczych nie ma krzaków. Ani drzew ;).
Mijamy kościół. Wyczytałam na wiki, że świątynia została wzniesiona w 1892 roku, na miejscu budynku, który został zmieciony przez falę sztormu. Razem z kościołem fale zmyły także pobliski cmentarz, część trumien udało się wyłowić i pochować ponownie w tym samym miejscu. Te omszałe nagrobki na zielonej trawie, z klifami i oceanem w tle przykuwają strasznie moją uwagę. Jest coś surowego w tym widoku, ale też bezsprzecznie pięknego.
Miasteczko jest kameralne, około 250 mieszkańców, kilkadziesiąt zabudowań.
Przed wspinaczką na górę idziemy pogapić się jeszcze trochę na fale i poczuć bryzę oceanu na policzkach.
Przed wejściem na szlak Villingdalsfjall trzeba uiścić opłatę w wysokości 200 DKK (121~ PLN) od osoby. Jest to coraz częstsza praktyka, wszystkie typowo turystyczne spoty na archipelagu to czyjś prywatny kawałek ziemi. Wyspy Owcze zyskują na popularności i mieszkańcy też próbują na tym zarobić. Jestem to w stanie zaakceptować, o ile cena nie jest wyssana z palca. W tym przypadku właściciel terenu powbijał wzdłuż całej drogi niebieskie rurki wytyczające szlak, więc nie jest to opłata za nic. Wkładamy banknoty do skrzyneczki, przechodzimy przez furtkę i powoli wdrapujemy się do góry. W trakcie tych kilku godzin mija nas może z 6 osób, praktycznie cały czas jesteśmy na trasie sami. To jest rewelacja.
Początkowo słoneczko przygrzewa aż miło. Im wyżej szczytu, tym chmur przybywa, a w pewnym momencie otula nas już szara mgła. Wieje tak, że niebieskie rury wytyczające szlak „śpiewają” razem z podmuchami wiatru.
Gdzieś w połowie drogi zatrzymujemy się na drugie śniadanie. Widok i panorama na miasteczko są oszałamiające. To nasz pierwszy pełny dzień eksplorowania archipelagu i boję się, że nic już tego nie przebije. Na szczęście martwiłam się na zapas :). Nie włazimy na samą górę, pogoda się psuje, a od pewnego momentu widoczność maleje do kilku metrów. Przy schodzeniu część trasy pokonuję na czworaka, tak coby się nie wydupcyć zaraz na początku przygody :).
Jutro w planie wyprawa na wyspę Fugloy.
Post jest częścią relacji Wyspy Owcze 2019.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)