Wbrew popularnemu zaleceniu – do San Francisco wjeżdżamy bez kwiatów we włosach ;) Rezerwując nocleg w tym mieście, warto się upewnić czy znajdujemy się w „bezpiecznej strefie”. Część rejonu miasta słynie z tego, że po ulicy kręcą się drug addicts, mentally ill and homeless people. Takie słowa usłyszeliśmy na recepcji w naszym hostelu. Podczas zameldowania dostaliśmy mapkę, w której pan czerwonym flamastrem zaznaczył obszar, który należy omijać :) O „trójkącie bermudzkim” wyczytaliśmy już wcześniej, zdecydowaliśmy się na nocleg w tym hostelu, jednak dojazd na miejsce prowadził właśnie przez te zakazane tereny. Kiedy zbliżaliśmy się do celu i intensywnie rozglądałam się za nazwami i numerami ulic, mój wzrok przykuła dość osobliwa scena: jakiś człowiek w masce wilkołaka zgiął się w pół i zaczął nurkować w wielkim kontenerze na śmieci… O mój boże, gdzie my jesteśmy? Poczułam się dość nieswojo… Po tym jak przenieśliśmy graty do pokoju, odświeżyliśmy się i przebrali w świeże ciuchy zapytałam Przemka: Czy my musimy dzisiaj gdzieś wychodzić? Ale był, cholera, nieugięty :)
Hostel jest bardzo przyjemny, zarezerwowaliśmy dwójkę z prywatną łazienką. Po dwóch nocach w samochodzie perspektywa prysznica i łóżka z kołdrą jest niezwykle miła.
Za dwie noce płacimy $256, do tego dochodzi niestety $72 opłaty za parking, bo hostel swoim nie dysponuje. Kontynentalne śniadanie jest w cenie, ale za dodatkowego dolara można sobie wziąć pancakes, z czego nie omieszkam skorzystać :) Na terenie budynku jest też spora kuchnia, w której można sobie samemu przygotować posiłek, a także bar gdzie w dobrej cenie serwują piwko i wino.
Korzystając ze wskazówek naniesionych czerwonym flamastrem na mapę, wychodzimy jednak na miasto :) Kierujemy się na Union Square, historycznego centrum miasta.
Znajdują się tutaj najwyższe budynki miasta: duże domy towarowe i hotele. Centrum placu zdobi Dewey Monument, kolumna upamiętniająca zwycięstwo admirała George’a Dewey’a i jego floty w wojnie amerykańsko-hiszpańskiej z roku 1898.
Plac to też popularne miejsce spotkań, jest mnóstwo stolików, przy których mieszkańcy niespiesznie sączą sobie piwko.
Na Union Square swój bieg zaczyna także linia zabytkowego tramwaju linowego: Cable Car. Przejażdżka tramwajem po stromych ulicach SF to spora atrakcja turystyczna, ale niestety nie udało nam się przetestować :)
Trafiamy jeszcze do China Town, które trochę różni się od tego w Nowym Jorku. Tutaj wystawy bardziej kuszą turystów: kimona, chińska porcelana, kadzidła. Nie widać natomiast jadłodajni z wielkimi akwariami, worków z przyprawami i chińskich butów :P
Następny dzień zaczynamy od wizyty w Golden Gate Park. Poruszamy się piechotą, co przy tak sporym nachyleniu ulic bywa momentami męczące :) Po drodze mijamy piękny budynek ratusza:
Gdybym miała określić miasto jednym słowem, to bym powiedziała, że San Francisco jest kolorowe. Różnobarwne elewacje i przepiękne murale są widoczne na każdym kroku.
W Golden Gate Park znajduje się wydzielona część zwana Japanese Tea Garden. Ogród zen, pagoda, posążek buddy i pawilon, w którym można się napić oryginalnej japońskiej herbaty. Ogród powstał w 1894 jako „japońska wioska” na potrzeby Wystawy Midwinter Exposition. Wstęp płatny, $16 dla dwóch osób.
San Francisco silnie związane jest z ruchem hippisowskim. W latach 60. młodzi ludzie zaczęli napływać do dzielnicy Haight-Ashbury. Rok 1967 to Lato Miłości, a ta część miasta stała się w tym czasie centrum ruchu hippisowskiego. Jej popularność spowodowała podniesienie cen najmu, co z kolei przełożyło się na fakt, że wielu ludzi musiało poszukać swojego szczęścia gdzie indziej. Potem nastąpił upadek, a obecnie skrzyżowanie ulic Haight i Ashbury to przede wszystkim atrakcja turystyczna. W okolicy jest mnóstwo sklepów nawiązujących do historii tego miejsca, second handów z vintage clothes, gdzie ceny jednakowoż są bardziej vintage niż second :)
Kojarzycie serial Pełna chata? Akcja rozgrywa się w San Francisco, a w czołówce jest taka scena, kiedy cała rodzina rozkłada się z koszem piknikowym na wielkim zielonym trawniku w centrum miasta. W tle są piękne wiktoriańskie budynki. Rząd tych pięknych domków ma nawet swoją nazwę, to Painted Ladies, usytuowane na Steiner Street, przy Alamo Square.
Zuchwałym pomysłem na dziś jest dojście na piechotę pod most Golden Gate. Zaczęliśmy się przedzierać przez jakiś lasek, park, dzielnice mieszkalne. Mijają dwie godziny marszu, a do celu jest ciągle kawał drogi. Decydujemy się zawrócić, autobusem podjeżdżamy w okolice Fisherman’s Wharf. Na Pier 39 znajduje się kolejna atrakcja turystyczna: molo z restauracjami, sklepami i salonem gier. W tle widać wyspę Alcatraz. Można wykupić wycieczkę ze zwiedzaniem dawnego więzienia (konieczna wcześniejsza rezerwacja).
Na 39. molo decydujemy się na kolację w sieciówce Bubba&Gump, która jak już wspominałam w poście o Santa Monica Pier, nawiązuje do postaci Forresta Gumpa. Menu z napojami przykładowo jest w formie rakietki do tenisa. Krewetki pyszne, ceny znośne, natomiast mały haczyk tkwi w cenie drinków. Nie widnieją na karcie i przy rachunku ciutek się zdziwiliśmy :) Ale za to dostajemy miejsce przy oknie i możemy napawać się pięknym zachodem słońca nad zatoką. Alcatraz wydaje się wręcz na wyciągnięcie ręki, a odległość to już na pewno do pokonania wpław :) Silne prądy zatokowe ostudziły jednak pewnie niejednego śmiałka.
Na drugi dzień rano wymeldowujemy się z hostelu i ruszamy samochodem zobaczyć jeszcze dwie atrakcje San Francisco.
Lombard Street to chyba najbardziej kręta ulica na świecie. Aby zmniejszyć nachylenie zbocza do 27%, zbudowano szosę z ośmioma ostrymi zakrętami o nachyleniu 16%. Jazda samochodem po mieście to niezła atrakcja.
Ulice są nachylone pod takim kątem, że podjeżdżając pod górę do skrzyżowania często nie widać co się właściwie dzieje: jechać, ustąpić pierwszeństwa? Automatyczna skrzynia biegów jest zbawienna :)
Czerwoną wisienką na torcie naszej wizyty w San Francisco jest most Golden Gate. A w zasadzie nie czerwoną, a w kolorze international orange, bowiem na taki kolor malowany jest największy symbol miasta. Auto zostawiamy na parkingu. Długość „złotych wrót” to ok 2.7 km, urządzamy sobie spacerek mniej więcej do jego połowy. Most ma na swoim koncie także niechlubny rekord: można powiedzieć, że jest ulubionym miejscem samobójców. W regularnych odstępach znajdują się aparaty telefoniczne i tablice zachęcające do kontaktu z psychologiem w celu uzyskania pomocy.
A my się pakujemy do auta i ruszamy w stronę Parku Narodowego Yosemite.
Relacja w ramach opisu podróży USA Trip 2014.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)