Miałam 12 lat kiedy rodzice zapisali mnie na angielski do szkoły językowej Level w Bytomiu. To było duże wydarzenie, bo wcześniej chadzałam na dodatkowe zajęcia przy mojej podstawówce, gdzie wszystkich uczestników kojarzyłam ze szkolnych korytarzy i wszyscy byliśmy wtedy w podobnym wieku. W Levelu na wstępie zrobili mi test określający poziom znajomości języka i poszło mi aż za dobrze, bo przypisano mi poziom średnio zaawansowany. Po pierwszych zajęciach byłam załamana: w mojej grupie są sami starzy ludzie, no tak po 18 lat mają, a niektórzy nawet starsi i już pracują! Moja mama mi to całe lata ze śmiechem wypominała, ale ja wciąż pamiętam tę panikę przed każdym angielskim, bo ja nie umiałam w żadne small talki, zresztą do dzisiaj nie bardzo potrafię gadać o pierdołach. Miałam zero wspólnych tematów z tymi ludźmi, zero sensownych przemyśleń którymi można by się było podzielić w trakcie prób sklecenia kilkuzdaniowej wypowiedzi po angielsku – mega stresujące to dla mnie było. Do Levela uczęszczałam do dwudziestego roku życia – aż sama stałam się pewnie dla niektórych starym człowiekiem :).
W mojej pierwszej pracy bardzo długo byłam tą najmłodszą: zaczęłam świeżo po studiach, wszystkiego uczyłam się od bardziej doświadczonych kolegów. Ci co kolejno dołączali do zespołu byli albo w moim wieku, albo starsi. Potem stopniowo daty urodzin na CV rosły i rosły, aż wtem! pojawiły się roczniki dwa tysiące. Jak to jest możliwe, skoro problem pluskwy millenijnej było dopiero wczoraj? Naprawdę nie wiem :).
Swoją trzydziestkę wspominam bardzo miło: zorganizowałam imprezę z tańcami dla znajomych i sama bawiłam się na niej wybornie :). Byłam w dobrym miejscu psychicznie i fizycznie, byłam pewna swoich umiejętności – surfowałam na fali wznoszącej i miałam takie poczucie, że wszystko mogę w życiu osiągnąć i sama jestem w stanie spełnić większość swoich marzeń. Dzięki szczęśliwym splotom okoliczności na początku mojej trzeciej dekady życia spotkały mnie tak fajne rzeczy jak: wywiad do Wysokich Obcasów Extra i weekend w Warszawie na zaproszenie Microsoft Polska. Z Przemkiem polowaliśmy na tanie bilety lotnicze i planowaliśmy pięciotygodniowe tripy na końcu świata. Ale jak powszechnie wiadomo nic nie może przecież wiecznie trwać, więc w końcu ta sinusoida powoli zaczęła zmierzać ku swojemu minimum.
Na naszym filmie z wesela 26-letnia ja mówię do kamery, że będziemy mieć trójkę dzieci, trzy dziewczynki. No cóż: trochę się nie spełniło :). Historii naszej walki o zostanie rodzicami poświęciłam osobną kategorię tutaj na blogu, piszę bez ściemy jak jest. Ostatnie lata przeorały mnie okrutnie psychicznie i fizycznie. Trzydziestoletnia ja byłaby przerażona, gdyby mogła zobaczyć w szklanej kuli co mnie czeka już za parę lat. Bez kitu – to pół dekady było najtrudniejsze w moim dotychczasowym życiu i nikomu nie życzę takich atrakcji. Ale jak teraz patrzę na siebie, to jestem dumna, że to przetrwałam. Zdołałam się podnieść x razy, otrzepać z gruzu, poprawić koronę i zacząć walkę od początku. Daleka jestem od stwierdzenia, że co nas nie zabije to nas wzmocni, nie wierzę, że traumy ubogacają wewnętrznie. Mam na sercu mnóstwo blizn: po każdym zarodku, który był zbyt słaby by przetrwać, po każdym nieudanym transferze in vitro, po każdej straconej ciąży i pogrzebanej nadziei. Musiałam skorzystać z pomocy psychoterapeutki, bo w pewnym momencie byłam już w tak czarnej otchłani, że nie dochodziło tam światło. W wieku czterdziestu lat wreszcie godzę się z tym, że na pewne rzeczy nie mam już wpływu. Z tego miejsca bardzo Wam polecam odcinek podcastu O Zmierzchu Marty Niedźwieckiej, temat jest O odpuszczaniu.
Czy ja się czuję na 40 lat? Nie. Za dzieciaka moja siostra robiła mi test na dorosłość. Polegało to na tym, że miałam na głos powiedzieć: kupa, siki, pruki i się przy tym nie zaśmiać, tak żeby nawet kącik ust nie drgnął. Do dzisiaj nie potrafię go zdać :). Swojego czasu tę weryfikację dorosłości podchwycili moi siostrzeńcy i też mieli przy tym niezły ubaw. A ja wciąż nie potrafię zachować kamiennej twarzy. Zabawne jest też to, że nie potrafię spojrzeć na moją mamę z czasów jej czterdziestki swoimi oczami teraz – ona ciągle wydaje mi się bardziej dorosła i dojrzała niż ja. A taki Stefan Karwowski z serialu Czterdziestolatek? Przecież ta postać nawet teraz wygląda mi jakoś staro :). Czy Wy też macie wrażenie, że ludzie kiedyś jakoś szybciej wizualnie się starzeli? Czy to wynikało z wszechobecnego dymu papierosowego i picia hektolitrów czarnej herbaty? :). Rok temu przypomniałam sobie cały serial W Labiryncie, który pamiętam z dzieciństwa. Kiedy sprawdziłam na Wikipedii ile lat mieli poszczególni aktorzy podczas kręcenia scen, to aż opadła mi szczęka: niektórzy byli młodsi ode mnie! Ciekawe bardzo jest to subiektywne postrzeganie czasu. Z drugiej strony dorosłe dzieci w rodzinie wciąż wydają mi się mniej dorosłe niż ja kiedy byłam w ich wieku :).
Nie bardzo kochałam szkołę w dzieciństwie. Mimo faktu, że byłam prymuską i zawsze perfekcyjnie się przygotowywałam do zajęć, to szkoła strasznie mnie stresowała. Odpytywanie na środku sali wspominam jako największy koszmar, a stres z obroną pracy magisterskiej na studiach do dzisiaj mi się „odbija” w snach. Na kierunku Matematyka na Politechnice Śląskiej o swojej pracy to się mówiło jakieś trzydzieści sekund, a pozostała część to było odpowiadanie na trzy pytania z całego toku studiów. I nie było tu ściemy pt. umawiamy się z promotorem jakie pytania padną, o nie – maszyna losująca była w ruchu :). Ja bardzo źle reaguję na sytuacje, kiedy skupia się na mnie uwaga większej liczby osób, dlatego nigdy nie byłam aktywna na zajęciach i czasami stojąc pod tablicą wpadałam w panikę i dopadała mnie jakaś dziwna mgła mózgowa. Pamiętam, że w trakcie swojej edukacji bywałam nieszczęśliwa kiedy zbliżała się ta znienawidzona niedziela wieczór. W przedszkolu ukułam sobie nawet powiedzonko: poniedział siusiedział, bo tak bardzo kochałam początek tygodnia :). Moja ciocia często mnie wtedy pocieszała, że zobaczysz, kiedyś to zatęsknisz za szkołą: jak będziesz musiała chodzić do pracy. I wiecie co? Wcale nie tęsknię za szkołą. Może i człowiek był młodszy, może nie miałam tylu zmarszczek i siwych włosów, może ważyłam 10 kilo mniej, ale za nic w świecie nie chciałabym wrócić do czasów nastolęctwa. Przejmowałam się strasznymi pierdołami, miałam bardzo zaniżoną samoocenę i bardzo przeżywałam swoje wyimaginowane porażki. W wieku 40 lat patrzę na siebie i swoje niedoskonałości jednak bardziej łaskawie, nawet troszkę siebie polubiłam. Jestem jednakowoż wdzięczna losowi, że dane mi było się wychować i dorosnąć bez wszechobecnych „sosziali”, gdzie wszyscy dookoła na pewno mają więcej znajomych, lepsze stylówki i więcej lajków.
Przemek przyznał się po czasie, że trochę obawiał się moich tegorocznych urodzin: że będę przygnębiona i w kiepskim nastroju. Mnie też oblepiał lęk kiedy myślałam o tym dniu na początku 2022 roku. Czterdziestka to przecież ta magiczna granica spadku płodności u kobiet, co nie? Lubiłam myśleć, że urodzę przed czterdziestką, że chociaż zajdę w zdrową ciążę przed czterdziestką, bo potem to wiadomo, że będzie tylko trudniej, wszystkie wykresy statystyk sukcesów prokreacyjnych pikują w dół od tego punktu. Trzy tygodnie po moich urodzinach byłam umówiona w szpitalu na operację usunięcia ognisk endometriozy, więc zadecydowałam, że zrobimy sobie krótki urodzinowy urlop i pojechaliśmy na mini wakacje. Trzy dni w Toruniu, trzy dni w Poznaniu, głaskanie alpak, jedzenie na mieście, proseczko do śniadania i cieszenie się życiem. Mam takie piękne wspomnienie z tego wypadu, które sobie tutaj zanotuję, bo ten blog to moja forma pamiętnika. Byliśmy w Muzeum Pyry, gdzie na koniec obchodu każdy dostał upieczonego w folii kartofla (ja jestem ze Śląska, u nas są kartofle a nie jakieś tam pyry :P), którego sobie pierwej przygotował obsypując wedle uznania przyprawami. Początek marca 2022 był zimny: wyżowa pogoda, niebo bez chmur, ale temperatura w okolicach 7 stopni. Kiedy dostaliśmy te upieczone ziemniaki do rąk, to były oczywiście zbyt gorące, żeby je skonsumować na miejscu. Wsadziłam swojego do kieszeni kurtki i tak rozkosznie mnie rozgrzewał w trakcie naszego spaceru w kierunku Śródki w Poznaniu. A potem go zjedliśmy na moście, wietrzysko wiało, a ten kartofelek był tak przyjemnie gorący i (trochę za bardzo) słony :). Kiedy trzy tygodnie później wieźli mnie na salę operacyjną złapał mnie lekki stresik. To było moje ósme znieczulenie w życiu, ale pierwszy raz tak trudna, długa i rozległa operacja. Anestezjolodzy zawsze są super przyjaźni, zadają pytania tak, żeby trochę odwrócić uwagę od tego co nas czeka i każą pomyśleć o czymś przyjemnym zanim znieczulenie popłynie żyłą. W przeszłości zwykle sobie wyobrażałam jakiś banalny obrazek typu plaża z palmami, a teraz pomyślałam o tym kartofelku, pyrze, gorącym ziemniaczku wszamanym na moście i jaką mieliśmy z tego frajdę z Przemkiem.
Na koniec tego mojego wywodu mam dla Was radę: róbcie sobie zdjęcia. Ale nie takie selfiaki, których każdy ma pierdyliard w telefonie, a które są źle doświetlone, albo z zaburzoną perspektywą. To jest też ciekawe, jak po kilku latach się wraca do takich wspomnień i jak człowiek łagodniej na siebie patrzy: kurde, wcale tu tak źle nie wyglądałam jak mi się wydawało. Ja mam ułatwione zadanie, bo moja siostra jest fotografką, więc regularnie od kilku lat robię sobie u niej kobiece sesje zdjęciowe: profesjonalny make-up, piękna sukienka i czuję się jak na planie filmowym. Jeśli chodzi o pozowanie i wyczucie własnego ciała to ja jestem jak klocek drewna, a mimo wszystko w jej kadrach jakoś tak wyglądam zwiewnie i kobieco :). Wyróżnione zdjęcie jest oczywiście też jej autorstwa i pochodzi z mojej sesji czterdziestkowej.
Dziewczyny, a Wy badajcie cycki i róbcie regularne cytologie. Zawsze z okazji swoich urodzin warto sobie zaplanować wizytę u lekarza i posprawdzać to i owo. Ja dobrze wiem, że to akurat mało przyjemne badania są, ale potem można samą siebie nagrodzić za bycie dzielną :).
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)