Tam Coc znajduje się w odległości ok 100 km od Hanoi. Pagórkowaty teren sprawia, że nazywany jest „Ha Longiem na lądzie”. Niewielka odległość od stolicy sprawia, że miejsce to jest popularnym celem jednodniowych wycieczek z Hanoi.
W Old Quater Hanoi znajdują się dziesiątki tzw. tourist cafe, gdzie można sobie wykupić wycieczki na rejs po zatoce Ha Long, do Sapy czy właśnie jednodniowe wypady do Tam Coc. My decydujemy się na zakup bezpośrednio w naszym hostelu (25$ od osoby). W cenie przejazd w dwie strony, lunch, rejs łódką po rzece i przejażdżka rowerowa. Pani usilnie próbowała nam wmusić wersję droższą (za 35$) argumentując, że w tej najtańszej opcji jedzenie jest słabe i będziemy niezadowoleni i że to raczej dla młodych osób jest. Odpowiedziałam, że nie jesteśmy jeszcze tacy starzy i nawet z kiepskim jedzeniem damy radę, przynajmniej 20$ zostanie w kieszeni. Jak się później okazało: był otwarty bufet i wszyscy jedli to samo :)
Z hotelu mają nas odebrać o 8 rano. Jest to raczej punkt orientacyjny startu imprezy, bo uczestnicy wypadu zbierani są z różnych hoteli, ostatecznie my zostajemy wywołani z holu o 9. Wsiadamy do taksówki, w której są już dwie dziewczyny. Przejechaliśmy może jakieś 2 km, taksiarz się zatrzymuje, każe przejść na drugą stronę ulicy i czekać na autobus wśród jakiejś grupki lokalsów. Stoimy tutaj jakieś 10 minut, pojawia się kolejny koleś (kierownik wycieczki, zwany dalej KW) i prowadzi nas na inny chodnik, gdzie mamy oczekiwać na właściwy autobus. W międzyczasie zrobiła się 9:30 i dziewczyny z taksówki zaczynają narzekać, że jesteśmy grubo spóźnieni, a wyjazd był obiecany na 8. Nic z tego specjalnie nie wynika, oprócz tego, że KW oferuje jednej z nich swój telefon, żeby zadzwoniła do kierowcy autobusu. Dość komiczna sytuacja. Po kolejnych piętnastu minutach następuje przełom i zostajemy zaprowadzeni w okolice dworca autobusowego, gdzie dopiero ładujemy się do właściwego busika.
Jazda trwa jakieś dwie godziny. KW przekazuje nam ustnie ramowy plan wycieczki i tutaj po raz pierwszy mamy okazję poznać vietnamese english w pełnej krasie, z charakterystycznym ucinaniem końcówek. Pierwszym punktem planu jest przejażdżka łódką. KW informuje, żeby uraczyć wioślarza na koniec napiwkiem w wysokości 20K VND od osoby. No to płyniemy. Ciekawostką jest, że wiosłuje się tutaj nogami :)
Przejażdżka przyjemna, widoki ładne, a nasz łódkaman pod koniec zaczyna głośno sapać i wzdychać – żebyśmy nie mieli wątpliwości, jak bardzo go ten rejsik zmęczył. Jak się okazało, zna po angielsku trzy słowa: bats, budda oraz tip. Daliśmy my mu 40K VND, ale najwyraźniej było mu mało, bo zaciął się na słowie: tip, tip, tip, tip. No to dostał jeszcze dychę, czyli w sumie 50K VND. Niby to nie jest jakiś wielki pieniądz (< 10 PLN), ale było to ewidentne wymuszenie :)
Kierujemy się na czuja – bo nie bardzo wiadomo gdzie jechać – i to jest ostatecznie najprzyjemniejsza część całej wyprawy. Skręcamy w bardziej „wiejskie” tereny. Są skały, pola zalane wodą i ludzie wykonujący swoje codzienne obowiązki. Widoki przepiękne, bardzo żałuję, że nie było więcej czasu, pozostał lekki niedosyt.
Post jest częścią relacji Azja 2016.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)