Imprezowy Bangkok

8 lat temu
1902 0

Drugiego dnia wieczorem wypuszczamy się na imprezową ulicę: Khao San Road. Mnogość restauracji, barów, straganów z ciuchami i punktami masażu.

Można tutaj również zafundować sobie dziarę, spróbować robactwa, kupić owoce czy dać się zaciągnąć na Ping Pong Show. Gdyby ktoś nie wiedział: Ping Pong Show nie polega na podziwianiu gry Azjatów w tenisa stołowego, a przynajmniej nie w dosłownym znaczeniu… Można sobie wyguglować o co chodzi :) Wypowiadanemu przez naganiaczy haśle Ping Pong Show zwykle towarzyszy charakterystyczne „pyknięcie” ustami :)
Na Khao San wszyscy chcą, żeby wejść do ich baru, dać sobie wymasować stopy, kupić bransoletki, wachlarze czy inne ciekawostki. Przechadza się również starszy pan ze skorpionami na patyku. Jakiś chłopak ze stolika obok skusił się na ten specjał i po pierwszym kęsie stwierdził:

Tastes like shit, man.

No to nie próbowaliśmy :) Za to dajemy się namówić na półgodzinny tajski masaż stóp (160 THB). Spodziewam się orgiastyczno ekstatycznej przyjemności, a tymczasem to jest raczej sado masaż :) Przemka obrabia wielki gruby Taj i kiedy ja już zbieram się do wyjścia i widzę jego minę, dostaję niekontrolowanego ataku śmiechu :D. Po wszystkim na drugi dzień dopatrzyłam się na łydkach małych siniaków.

tajski masaż
tajski masaż

Trzeciego dnia wieczorem uderzamy na ulicę uciech: Soi Cowboy. Taksa spod naszego hostelu z włączonym licznikiem wynosi nas około 100 THB. Kierujemy się najpierw do lokalu gdzie leją tajlandzkie piwo craftowe. Smakuje rozkosznie po wypiciu tylu Changów :) Cena: 240 THB i 140 za jedzenie (pad thai).

Soi Cowboy to niezbyt długa ulica z licznymi barami serwującymi uciechy cielesne na zróżnicowanym poziomie. Można sobie na przykład zamówić piwko z lodem :) Przed lokalami stoją skąpo ubrane dziewczyny i ladyboye, którzy bardzo intensywnie zachęcają do wejścia. Jedna pani strasznie głośno wykrzykuje na wysokich tonach: Hello! Welcome! Albo na widok siwego pana:

Hey grandpa, come inside!

Wybieramy najbardziej stonowany lokal: Cactus Pub, bo w środku leją belgijskie piwo :) Jest malutki, krzesełka wciśnięte są po obu stronach wąskiej przestrzeni, której centralne miejsce zajmuje podest z rurami. Na podeście tańczy jakieś 6 pań. Ich „taniec” w zasadzie polega na stąpaniu z nogi na nogę, a rury służą im tylko do utrzymania równowagi na tych wielkich szpilkach z platformami. Pub prowadzi jakiś starszy Amerykaniec, z którym mamy krótką pogawędkę na temat piwa. Wybieramy dwa, które nam polecił (200 THB), sączymy, obserwujemy. Panie w międzyczasie się zmieniają, wszystkie bardzo pracowicie poprawiają swoje krótkie spódniczki. Każda ma do stanika przypięty numerek, mogę się tylko domyślać po co. Po dopiciu piwa kierujemy się już do wyjścia, a na początku ulicy wpadamy na wycieczkę polskich emerytów :P
Droga do hostelu jest znacznie trudniejsza, bo żaden zatrzymany taksiarz nie kuma, gdzie ma nas zawieźć. Hasło Golden Mount nic im nie mówi, pokazywaliśmy wizytówkę z hotelu i mapy na telefonie i nic. Chyba siódma zatrzymana osoba wiedziała gdzie jechać, ale z kolei koleżka stawiał się, co do użycia licznika. Stargowaliśmy gościa na 120 THB, ale coś tam jeszcze pod koniec kursu sapał, że chce więcej. Udajemy, że nie rozumiemy, tak jak to oni mają w zwyczaju, kiedy im to nie na rękę :)

Post jest częścią relacji Azja 2016.

PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)