Hạ Long Bay to wyjątkowej urody zatoka, wpisana na listę Światowego Dziedzictwa Unesco, która charakteryzuje się mnogością wapiennych skał i wysepek wyłaniających się z wody. Jest to najpopularniejszy cel wycieczek z Hanoi ale także niewyczerpane źródło przekrętów, jeśli chodzi o ich sprzedaż. Do wyboru jest kilka opcji: wycieczka jednodniowa, dwudniowa z noclegiem na statku, trzydniowa z noclegiem na statku i na wyspie, itp. W Old Quater Hanoi na każdym kroku są punkty sprzedające wycieczki, tzw. tourist cafe. Są to przeważnie tylko pośrednicy w sprzedaży, podają zawyżone ceny i jeśli ma się dużo cierpliwości i determinacji, może próbować zbijać cenę. Jeśli nie będziecie się targować – prowizja zostanie u pośrednika w kieszeni.
Zdecydowaliśmy, że chcemy opcję trzydniową z dwoma noclegami na statku. Wszystkie próby zakupu wyglądają tak samo: mówimy czego chcemy, miła pani zaczyna otwierać foldery ze zdjęciami (większość punktów ma te same katalogi) roztaczając wizję pięknych, luksusowych kabin, drinków na tarasie i złotych klamek w drzwiach. Cena: 150$ – 180$ od osoby. Możecie być pewni, że cena nie zawiera podatku (10%), który wam doliczą przy płaceniu ;) Kręcimy nosem, że za drogo, że nie chcemy luksusów. W końcu chodzi o to, żeby trochę popatrzeć na te skały, a nie siedzieć w pięciogwiazdkowej kabinie, nie? Okazuje się, że wersja z dwoma noclegami na statku jest najdroższa, więc po naradzie decydujemy się na wariant: noc na statku, noc na wyspie w bungalowie. Rzekomo bungalowy miały mieć lepszy standard niż hotele, a mi się marzył domek na plaży… W paru miejscach dostajemy informację, że nie ma już wolnych terminów i najlepiej zabukować natychmiast coś innego. Kiedy pytamy o cenę wypisaną na tablicy od ulicy (np 90$ za opcję trzydniowej wycieczki), to coś tam kręcą, że to opcja tańszego hotelu lub nocleg w wieloosobowej sali (serio?). Zniechęceni poszukiwaniami trafiamy w końcu do gościa, który nie pokazuje żadnego folderu, ale od razu rzuca cenę: $110. Powiedzmy, że jest to akceptowalne. Dopytujemy jak dokładnie wygląda plan jeśli chodzi o rejs i facet zapewnia, że powrót w trzeci dzień z wyspy Cat Ba odbędzie się drogą morską, a nie lądową (to była ściema). W cenie mają być także kajaki, lekcje gotowania, wizyta na Monkey Island i nocleg w bungalowie na wyspie Cat Ba. Przy płaceniu okazuje się jeszcze, że podana cena nie zawiera podatku (10%), bardzo sprytnie.
A zatem jak to wszystko wyglądało:
Bus zjawił się w naszym hotelu około 9. Wcześniej jeździł przez około godzinę po Old Quater zbierając wszystkich uczestników wyprawy. Międzynarodowe towarzystwo, ale język polski od razu wychwyciliśmy ;) Droga do zatoki trwa około 4 godzin. Po drodze jest przerwa na toaletę i zakupy w sklepie z pamiątkami. Na miejscu byliśmy około 14. Zaprowadzili nas na przystań, skąd po chwili motorówka zabrała nas na pokład statku. Kazali nam zostawić plecaki i torby w jednym miejscu. Klucze do kajut mieliśmy dostać po obiedzie.
Obiad. Wszyscy uczestnicy wycieczki zostali posadzeni przy jednym długim stole. Była to dobra okazja do wymiany wietnamskich doświadczeń w międzynarodowym towarzystwie. W ekipie byli Polacy, ale też m.in. starsza Brytyjka (bardzo barwna postać), ekipa z Brazylii, para Niemców i chłopaki z Holandii. Przy okazji pękło kilka stereotypów, bo Brazylijczyk miał dość jasną karnację, a Niemcy byli niezwykle urodziwi: prześliczna dziewczyna i przystojny chłopak – wyglądali jak wycięci z katalogu. Jedzenia było jednak dość mało, a ekipa ze statku dość niechętnie reagowała na prośby o doniesienie miski ryżu. To był pierwszy zgrzyt.
Po obiedzie dostajemy wreszcie klucze do kajut, można zanieść graty. O wiele więcej miejsca niż na tym zdjęciu to nie było :)
Kolejnym punktem programu są kajaki. Generalnie wygląda to tak, że ktoś pokazał ręką w którą stronę mamy płynąć… i tyle :) Kamizelki ratunkowe rozdają tylko na wyraźne żądanie, więc całość sprawia dość chaotyczne wrażenie. Wiosłowanie idzie nam trochę kiepsko, parę razy wpływamy na mieliznę :) Po jakiejś godzinie udaje nam się wrócić z powrotem na pokład. Słońce już powoli chyli się ku zachodowi.
Statek w końcu rusza się z miejsca i po jakiejś godzinie rejsu kończymy w rest area. W międzyczasie zaczyna się drinkowe happy hour: buy one, get one free, a potem pijemy piwo z beczki – ta atrakcja jest w cenie. Alkohol sprzyja nawiązywaniu międzynarodowych kontaktów, ale też dochodzi do kolejnych zgrzytów :) Teraz się okazuje kto za ile zapłacił i czego nie dostał :) Chłopaki z Holandii mieli podobno obiecane darmowe drinki a kapitan nie chciał się wywiązać, co kończyło się buńczucznymi deklaracjami Noone messes with Dutch people. Polacy mieli obiecany welcome drink – dostali herbatę (serio). Ich trzyosobowa kajuta została na prędce zmontowana z dwuosobowej przez wstawienie tam leżaka z pokładu. Wieczór był bardzo miły ale też nie obyło się bez narzekań na cały ten wietnamski wycieczkowy syf :)
Na drugi dzień, po niezbyt obfitym śniadaniu, musimy zwolnić kajuty. Jest chwila czasu na poleżenie na leżaku i napatrzenie się na widoki. Statek płynie, jednakowoż nie trwa ta przyjemność zbyt długo :)
Znowu cumujemy i następuje rozdzielenie grupy. Dla tych co wykupili opcję dwudniową przygoda z Hạ Longiem za chwilę się skończy. A my pakujemy się do łódki i zostajemy przetransportowani na przystań, skąd zabiera nas samochód. Jesteśmy na wyspie Cát Bà. W grupie jest para Francuzów, „Dziarska Brytyjska Babcia”, i Holendrzy od drinków. Samochód zatrzymuje się przy wejściu do Parku Narodowego. Holendrzy od razu się wyłamują i na własną rękę decydują się dotrzeć do swojej dzisiejszej mety. My zostawiamy swoje graty w jakimś sklepie przy drodze :P i idziemy z przewodnikiem na trekking. Spacerek jest dość wymagający, wspinamy się pod górę, pot leje się po plecach. Babcia już na wstępie decyduje się poczekać na nas w kawiarni, co jak się później okazuje, było dobrą decyzją: końcówka trasy jest dość stroma, trzeba robić wielkie kroki, a ona miała japonki na nogach :) Trasę wieńczy punkt widokowy, skąd jest piękny widok na wyspę. Troszkę jak Czekoladowe Wzgórza na Boholu.
Dowiadujemy się, że Francuzi wykupili opcję 4 dniową za $200 i są dość niezadowoleni z przebiegu wycieczki. W trakcie lunchu dziewczyna cały czas wydzwania do agencji i składa reklamacje. A lunch mamy w hotelu, gdzie ma zostać z kolei zakwaterowana na dzisiejszą noc Dziarska Babcia :) Miejscówka nie przypadła jej do gustu: I’m not staying here. It’s filthy! Mamy więc niezadowolonych Francuzów i Brytyjkę, która się awanturuje, że chce z powrotem na statek :D Faktycznie w hotelu nie zostaje, ale my jedziemy dalej, tym razem do hotelu pary Francuzów. Tutaj Babci się podoba, ale z kolei przewodnik jest coś niechętny do zapewnienia jej noclegu. Francuzka dalej wydzwania i reklamuje, a my zostawiamy swoje plecaki i idziemy na piwko.
Wracamy po około 40 minutach. Francuzi coś tam chyba więcej wynegocjowali, Babcia się gdzieś zgubiła, a my nasz bungalow mamy zobaczyć po powrocie z Monkey Island.
Podjeżdżamy samochodzikiem pod przystań, skąd statek zabiera nas na wyspę. Po drodze widać mini osiedla na wodzie. Pamiętam, że jeden odcinek Kobiety na Krańcu Świata był poświęcony dziewczynie żyjącej w takim pływającym domu na Hạ Longu. Ludzie tutaj utrzymują się głównie z hodowli ryb i krewetek.
A na wyspie? Na wyspie małp faktycznie są makaki. I nie tylko ja się rzuciłam, żeby zrobić im zdjęcia :)
Jak zawsze, wildlife niezwykle mnie cieszy, tym bardziej że pierwszy raz mam okazję oglądać małpę w jej naturalnym środowisku :) W kawiarni przy plaży od razu ostrzegają nas przed zostawianiem telefonów bez opieki, a przewodnik daje do zrozumienia, żeby lepiej nie podchodzić zbyt blisko, mogą użreć.
Sączymy sobie piwko, słońce powoli zbiera się już do zachodu.
Bezpośrednio z plaży prowadzi ścieżka na wzniesienie, skąd jest ładny widok z góry na wyspę.
Po powrocie jedziemy wreszcie do naszego bungalowu. Zachód słońca, małe domki, plaża, myślę sobie: jest dobrze. I jest tak do momentu w którym pokazują nam miejsce, gdzie będziemy dzisiaj spać. Wieloosobowa sala z łóżkami piętrowymi… Właśnie następuje jeden z tych nielicznych momentów, kiedy poziom zdenerwowania powoduje, że podnoszę głos, a wręcz zaczynam krzyczeć :) Po całym dniu tułaczki jestem zmęczona, głodna, spocona i daję znać do zrozumienia, że nie ma takiej opcji, że zostaniemy tu na noc. Znowu nerwy, telefony i ogólny wkurw. Dobra rada dla Was: zawsze robić zdjęcia pokwitowań. Jak przychodzi do reklamacji, to zawsze chcą oglądać kwitek z agencji, a na wstępie wycieczki zwykle ktoś go zabierze. Protesty skutkują, wsadzają nas z powrotem do auta i jedziemy w nowe miejsce. Super. Nowa miejscówka wygląda jak klatka dla ptaszków, ale ma swój urok i trochę mi złość mija.
Po kąpieli czeka na nas stolik na tarasie z widokiem na zatokę. Przynoszą przepyszne jedzenie i jestem już udobruchana. Nawet wino się znalazło :)
W nocy w porcie jest mnóstwo statków i kutrów. Chyba jakieś połowy się tutaj odbywają.
Na drugi dzień rano wita nas taki widoczek z okna:
i śniadanie o niebo lepsze niż na statku. Około 9 zjawia się transport, jedziemy do hotelu Francuzów, gdzie odnajduje się także Dziarska Babcia – nocowała ostatecznie tam gdzie chciała. Dołącza do nas także Niemka, która wykupiła sobie tylko kilkugodzinny rejs po zatoce. Wracamy tą samą drogą (lądową) na przystań, gdzie wczoraj wysiadaliśmy. Pakują nas w czwórkę na mini rozklekotaną łódeczkę, która podwozi nas na duży statek. Statek jest powiązany liną z drugim, podwożą nas nie od tej strony i trzeba przełazić przez burty podnosząc wysoko nogi, co dla Babci jest sporym wyzwaniem. I teraz najzabawniejszy moment: chwilę potem do przystani podpływa motorówka i podwozi resztę czekających tam ludzi na nasz statek. Brytyjce nie mieści się to w głowie: czemu nas podwieźli tą łódeczką skoro więcej ludzi miało zostać przetransportowanych, czemu nie poczekaliśmy? Why did they put us on the little boat? Zadaje to pytanie wszystkim członkom załogi po kilka razy. A odpowiada jej tylko wzruszenie ramion :)
A statek już się nie ruszył z miejsca :D Niemka w zasadzie zapłaciła nie za rejs, a za kilka godzin na pokładzie. Za to czeka nas jeszcze lekcja gotowania: zawijamy sajgonki, które potem trafiają na wspólny stół podczas lunchu.
Potem motorówka zawozi nas na przystań i jest to koniec Wielkiego Rejsu po Hạ Longu :) Przemek jest bardzo niepocieszony, że tak mało popływaliśmy, więc po powrocie do Hanoi w bojowym nastroju idziemy jeszcze się poawanturować, że nie tak miało być. Wyawanturowaliśmy $10 :P
Podsumowując całość wyprawy na chłodno: ostatecznie nie było tak źle. Na skałki można się było napatrzeć, podobały mi się pływające osiedla i małpki na plaży. Kolacja na drugi dzień była wyborna, nocleg w „bungalowie” też OK. Minusem był wkurw przy pierwszym podejściu do spania oraz cała atmosfera dookoła „rejsu”, że wszyscy Wietnamczycy chcą cię orżnąć na kasę. Ale akurat wycieczkę po Hạ Longu najtrudniej jest zorganizować na własną rękę..
Post jest częścią relacji Azja 2016.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)