Decyzję o jednodniowym wypadzie do stolicy Nowej Zelandii podjęliśmy spontanicznie, początkowy plan tego nie zakładał. Rok wcześniej miałam pomysł wyemigrowania na drugi koniec świata z pomocą programu Look See Wellington. Przeszłam do ostatniego etapu, ale niestety żadna z firm IT nie chciała mi opłacić samolotu z Polski celem odbycia rozmowy rekrutacyjnej na miejscu :) Byłam więc ciekawa, co mnie ominęło.
Z Napier wyjechaliśmy wcześnie rano. Trasa do Wellington liczy ponad 320 km. Im dalej na południe, tym pogoda bardziej się kiepści (na południowej półkuli wszystko jest na odwrót). Na miejsce dojeżdżamy o 13:30 i wtedy już leje, wieje i jest mało przyjemnie.
Samochód zostawiamy na parkingu pod Muzeum Te Papa. Jest to ogromny kompleks powstały ze złączenia Muzeum Narodowego i Narodowej Galerii Sztuki. Maoryska nazwa Te Papa Tongarewa oznacza skarbiec. Na kilku piętrach można się tutaj zapoznać z historią państwa i rdzennych mieszkańców Nowej Zelandii. W trakcie naszego snucia się po salach zaczepia nas starszy facet, pracownik muzeum. Kiedy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, prowadzi nas do wystawy poświęconej polskim sierotom wojennym, które dotarły do brzegów wyspy w latach 40. XX w. Były to dzieci więźniów z rosyjskich gułagów. Po amnestii w 1941 rząd RP na uchodźstwie musiał znaleźć tysiącom sierot domy poza granicami kraju. Nowa Zelandia była jednym z państw, które zgodziło się przyjąć Polskich uchodźców.

Muzeum zwiedzamy dość pobieżnie – zbiory tutaj mają przeogromne, ale nie mamy zbyt dużo czasu. Pora na spacer po mieście. I cóż. Wellington mnie nie zachwyciło. Może to kwestia kiepskiej pogody, może średniej jakości żarcia, które zamawiamy u Hindusa w food courcie. Nie przyszła mi do głowy myśl: kurcze, fajnie by tu było zamieszkać. Raczej odetchnęłam z ulgą, że z mojego pomysłu emigracji do Wellington nic nie wyszło :) W 2013 roku Lonely Planet ochrzciło Wellington mianem the coolest little capital in the world. Zgaduję, że raczej nie chodziło o temperaturę. A ta jest w miarę stała na przestrzeni całego roku i wynosi około 20 °C.
W trakcie zwiedzania miasta wchodzę do paru cukierni i pytam o pavlovę, rzekomo narodowy deser Nowej Zelandii. Bez sukcesu :)



Najfajniejszym motywem w centrum jest mural z rekinami.


Historia stojąca za powstaniem tego muralu jest niestety mniej fajna. Jest to manifest polityczny, który ma zwrócić uwagę ludzi na barbarzyńskie praktyki pozyskiwania rekinich płetw – shark finning. Zwierzęta są odławiane, odżyna im się płetwy, a na koniec okaleczone ciała wyrzuca z powrotem do oceanu. Tak potraktowany rekin jeszcze żyje, ale nie jest już w stanie pływać: opada na dno i kona z głodu albo pada łupem innego drapieżnika. Mural przedstawia 190 uśmiechniętych rekinów, które giną z rąk człowieka co minutę, ponad 70 mln sztuk w ciągu roku. Od 2013 roku trwają próby wymuszenia na rządzie Nowej Zelandii wprowadzenia całkowitego zakazu tego procederu. Zupa z płetwy rekina jest wielkim przysmakiem w Azji, same płetwy są używane w chińskiej medycynie. Historia świata pokazuje, że na przestrzeni dziejów dochodziło wielokrotnie do wymierania całych gatunków zwierząt, dziwnie to zawsze skorelowane było z pojawieniem się człowieka na danym kontynencie. Oceany zostawiliśmy sobie na koniec. Mordowanie rekinów poczyniło już ogromne spustoszenie w morskim ekosystemie :(
Wieczorem podjeżdżamy samochodem na punkt widokowy górki Mount Victoria, skąd rozciąga się piękny widok na nocną panoramę miasta. I piździ :)


Uciekamy z Wellington i kierujemy się z powrotem na północ. Jutro wieczorem będziemy już w New Plymouth.
Post jest częścią relacji Nowa Zelandia 2018.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)