W drodze powrotnej z Parku Tarangire nasz kierowca zatrzymuje się na poboczu drogi. Znajdujemy się niedaleko wioski Masajów. Chętni mogą za dodatkową opłatą wziąć udział w jej „zwiedzaniu”. W programie naszego safari ta atrakcja nie była wyszczególniona, ale decydujemy się skorzystać. „Wstęp” kosztuje 10$ od osoby, całym procesem zawiaduje dobrze mówiący po angielsku typ, ubrany w tradycyjny Masajski strój, z półbutami zamiast sandałów i złotym zegarkiem na ręce. Muszę przyznać, że do dzisiaj mam trochę ambiwalentne myśli: na ile jest to zdzieranie kasy z turystów i rodzaj jakiegoś show, a na ile pieniądze, które zostawiają tam biali pomagają tym ludziom godniej żyć?




Przedstawienie zaczyna się od tańca adumu, w którym biorą udział mężczyźni. Na pewnym etapie taniec przeradza się w konkurs pt: kto wyżej podskoczy :). Masajowie chwalą się, że swoją skoczność zawdzięczają diecie opartej na mleku i mięsie. Turyści mogą również spróbować swoich sił, ale na tle rdzennych mieszkańców wypadają jednak dość blado, nomen omen ;)








Ze względu na wysoką śmiertelność noworodków wśród Masajów, dzieciom nie nadaje się imion aż do ukończenia przez nie trzeciego miesiąca życia. Duża umieralność jest też pośrednią przyczyną poligamizmu, który panuje w społeczeństwie. Co ciekawe, praktykowana jest również poliandria (kiedy kobieta ma kilku mężów). Czyli ogólnie ludzie żyją tak, żeby maksymalnie zwiększyć swoje szanse na przedłużenie gatunku :) Dla Masaja najważniejsza jest kohorta i wspólne dobro małej społeczności. Niestety Masajowie są jedną z grup etnicznych, gdzie w dalszym ciągu praktykuje się obrzezanie dziewczynek…



W dalszej części przedstawienia dla turystów mamy pokaz rozpalania ognia tradycyjnymi metodami:


A potem możemy się przyjrzeć z bliska warunkom, w jakich ci ludzie mieszkają. Okrągłe chatki są zbudowane z drewnianych tyczek wbitych w ziemię, wypełnionych spoiwem z błota, trawy i krowiego łajna. Masajowie to lud koczowniczy, więc trwałość takiego rozwiązania nie jest w tym wypadku najistotniejsza.

Ostatnim punktem programu jest wizyta w „szkole”, gdzie pokazano nam, jak tutejsze dzieciaki się uczą. To chyba był najbardziej przygnębiający moment. Mali Masajowie ubrani byli w podziurawione, brudne, „zachodnie” ciuchy. Odśpiewali nam piosenkę i poprosili o wrzucenie kaski do czarnej skrzynki opisanej donation box. Czuję się z tym wszystkim mało komfortowo: biały człowiek przyjeżdża autem, biały człowiek ogląda przedstawienie, biały człowiek zostawia kasę, biały człowiek odjeżdża. Taki obrazek widzą te dzieciaki prawie codziennie. Nie ulega wątpliwości, że pomoc jest tam potrzebna, pytanie czy na pewno w takiej formie…

Na koniec wizyty w wiosce jest czas na zakup lokalnych wyrobów, jakżeby inaczej ;). A przynajmniej mam nadzieję, że to istotnie jest tutejsze rękodzieło. Z pewną dozą nieufności ukradkiem szukam naklejek made in China, ale na szczęście nie znajduję. Indianie Navajo w Stanach mieli dużo towaru z Chin na swoich straganach, więc specjalnie by mnie to nie zdziwiło :) Kupuję sobie bransoletkę oraz piękną miseczkę wyciosaną topornie w drewnie, która ma formę żyrafy schylającej się do wodopoju. Jest bardzo oryginalna.
Po wszystkim wsiadamy do jeepa i jedziemy do miejsca naszego dzisiejszego noclegu. Jutro wyprawa do Ngorongoro.
Post jest częścią relacji Tanzania 2017.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)