Częścią procesu przygotowywania się do podróży jest zrobienie researchu dotyczącego lokalnych atrakcji, które są dostępne na miejscu. Za ten etap u nas odpowiada głównie Przemek: przygotowuje plan podróży, wyszukuje informacje na forach, blogach i platformach typu tripadvisor. Czasami są to wyjątkowo malownicze miejsca warte zobaczenia (np. Kanion Antylopy w Arizonie), czasami jakieś dobro kultury (jak przedstawienie Wodnego Teatru Lalek w Hanoi), innym razem nietypowe specjały do skosztowania na miejscu (robale w Bugs Cafe w Siem Reap) czy też inna forma ciekawego spędzenia czasu (np. wspinaczka po lodowej ścianie na Alasce). W Nowej Zelandii przewijał się nam za to ciągle motyw skoku ze spadochronem :).
Nie mogę powiedzieć, że skok był od zawsze moim marzeniem, jestem raczej z gatunku tych, co mają lęk wysokości. Czemu więc się zdecydowałam? Doprawdy, nie wiem :). To było raczej myślenie w stylu: jak skakać na spadochronie, to tylko w Nowej Zelandii. Pierwsze podejście do wykonania skoku mieliśmy już w Taupo, ale wtedy pogoda pokrzyżowała trochę plany: skoki odbywają się tylko przy bezchmurnym niebie. Druga próba odbyła się w Auckland i tutaj już szczęście dopisało.
Zdecydowaliśmy się skorzystać z oferty Skydive Auckland. Skok odbywa się oczywiście w tandemie: czyli jesteśmy przyczepieni do typa, który wykonuje za nas wszystkie manewry. W Auckland oferują skoki z najwyższej wysokości: 20 tys. stóp (~ 6km), co daje 85 sekund swobodnego spadku – to ten najfajniejszy czas kiedy tylko fruwa się w przestrzeni, zanim otworzy się spadochron.
Na miejsce dojechaliśmy trochę wcześniej, w oczekiwaniu na odprawę popijamy na zewnątrz Red Bulla (jak wiadomo Red Bull doda mi skrzyyyyyydeł). Czuję lekkie podekscytowanie ale też lęk przed skokiem, co tu będę ściemniać :). Kątem oka zauważam auto, które podjeżdża na parking. Wysiada z niego 6 osobowa rodzina: rodzice, dzieci i starszy pan o lasce. Żartujemy sobie z Przemkiem: no jak on skoczy, to co, ja nie skoczę? Śmichy, chichy, ale wnet się okazuje, że starszy pan istotnie zamierza skoczyć :). Na odprawie oglądamy krótkie video dotyczące bezpieczeństwa, tłumaczą nam jak to będzie wszystko wyglądać, ale bardzo na luzie i zupełnie bez straszenia. W Stanach pewnie 10 razy by wspomnieli, że jak masz wątpliwości to lepiej zostań na ziemi. Pada też parę razy stwierdzenie o free fall, na co pan dziadek komentuje: jakie free, przecież to kupę szmalu kosztuje. Ubaw po pachy :).
Następnie każdy dostaje swojego opiekuna, przebieramy się w kombinezony, zakładamy uprzęże i zmierzamy do samolotu.
W samolocie już się uspokajam, nerwy odpływają, chociaż przyjdzie jeszcze taki moment – tuż przed wyskoczeniem, kiedy sobie pomyślę: o żesz, po cholerę mi to było. Oprócz turystów, są też z nami w samolocie skoczkowie zawodowi i oni co jakiś czas wyfruwają przez drzwi samolotu. Dziarski dziadek wyskakuje jako pierwszy, bo zdecydował się na niższy pułap, my lecimy dalej, do wysokości 20 tys. stóp.
W pewnym momencie trzeba sobie przyłożyć do twarzy maski z tlenem. To znak, że już jesteśmy wysoko :).
Przesuwamy się po ławeczce do przodu i w końcu przychodzi czas na mnie. Jak widać na focie, jestem przypięta do typa, praktycznie siedzę mu na kolanach. Podczas samego momentu wyskoku opieram głowę o jego ramię i trzymam się swoich szelek, a gość robi resztę roboty i za chwilę jesteśmy już w powietrzu!
Uczucie jest absolutnie oszałamiające i nie da się tego opisać słowami. Oprócz bezgranicznej przestrzeni dookoła czuję tylko ból w uszach i w zębach (nadwrażliwość na zimno), więc staram się mniej szczerzyć, chociaż bywa to trudne, kiedy się wrzeszczy na całe gardło :). Pęd powietrza robi mi śmieszne fafulki z polików i te 85 sekund swobodnego spadku zdecydowanie mija zbyt szybko. Cieszę się, że wzięłam sobie wersję premium skoku (foty + film), bo pewnie niewiele bym dzisiaj pamiętała z tego doświadczenia :)
W pewnym momencie czuć mocne szarpnięcie – to znak, że spadochron się otworzył. Można teraz ściągnąć okulary, pęd powietrza nie jest już oszałamiający. Jeszcze kilka minut i jesteśmy już z powrotem na dole. Podczas lądowania jedynym moim zadaniem jest trzymać nogi w górze. Zastanawiam się jak dziadek sobie z tym poradził (skoro porusza się o lasce), ale najwyraźniej całkiem sprawnie, bo kiedy wróciliśmy do wnętrza hali, wybierał już sobie pamiątkową koszulkę. Okazuje się, że skok był jego prezentem urodzinowym. Jak to mówią: Sky is the limit :).
Ogólnie było to rewelacyjne doświadczenie, chociaż czuję leciutki niedosyt: byłam tym wszystkim tak oszołomiona, że nie zdążyłam się nacieszyć widokami w dole i samym lataniem. Zdecydowanie za szybko ten czas w powietrzu przeleciał.
Reszta dnia mija nam na podróży na północ wyspy: do Whangarei.
Post jest częścią relacji Nowa Zelandia 2018.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)