Ostatniego dnia na Wyspach Owczych wybieramy się pod wodospad Fossá i do miejscowości Gjógv. Ruszamy tradycyjnie publicznym transportem z Tórshavn, linią 400 do Klaksvík i wysiadamy po drodze w miejscowości Oyrarbakki. Stąd kursuje linia 202 do Tjørnuvík. Kiedy mijamy wodospad prosimy kierowcę busika, żeby zatrzymał się na poboczu i pozwolił nam wysiąść.
Fossá Waterfall jest jednym z największych wodospadów na archipelagu: woda spływa do morza z wysokości 140 metrów. Interesujące jest to, że wodospad jest dwustopniowy, co pięknie widać z lotu ptaka, ale już niekoniecznie jest to widoczne, kiedy się stoi u jego stóp. Może kiedyś dorobię się drona żeby robić takie piękne foty z powietrza, Wyspy Owcze nadają się do tego idealne.




Po nacieszeniu wzroku spadającą wodą schodzimy na szosę i ruszamy z powrotem w kierunku Oyrarbakki. Udaje nam się złapać stopa i podjeżdżamy na miejsce akurat na czas odjazdu autobusu numer 201 do Gjógv.

Widoki z okna busa są nieziemskie, a serpentyny odczuwam w żołądku :).


Osada Gjógv leży na wyspie Eysturoy i zamieszkuje ją około 30 mieszkańców. Przez wieś przepływa rzeczka Dalá, mają tutaj mini boisko do piłki, a także całkiem wypasiony hotel, do którego uderzamy w pierwszej kolejności na kawę.





A skoro mam kawę, to nie mogę sobie odmówić przyjemności wszamania szarlotki do tej kawy. Małe szczęścia :).

Gjógv po farersku oznacza wąwóz i faktycznie wieś posiada naturalną rozpadlinę, która uformowała tutaj mały port rzeczny. Osada posiada jedyną na Wyspach Owczych czynną kolej linową, którą w dawnych czasach wykorzystywano do transportu dóbr dostarczanych tutaj drogą morską. Dzisiaj to już bardziej ciekawostka historyczna, bo transport głównie odbywa się za pomocą ciężarówek.


We wsi znajduje się kościół zbudowany w 1929 roku. Na przeciwko świątyni wzniesiono pomnik upamiętniający rybaków, którzy zginęli na morzu. Rzeźba przedstawia matkę z dwójką dzieci zapatrzoną w ocean. Została wykonana przez znanego farerskiego artystę: Janusa Kambana.


Niedaleko wąwozu zaczyna się szlak do doliny Ambadalur. Trzeba najpierw pokonać drewniane schody.


A po przejściu kilkuset metrów pojawiają się takie widoki…






Szlak początkowo wiedzie wzdłuż krawędzi klifu, od przepaści odgradza nas druciana siatka. Na skałach gniazdują mewy, które szybują z prądami powietrza, co sprawia wrażenie jakby zawisały w przestrzeni. Wiaterek też jest niekiepski, bo w pewnym momencie porywa Przemkowi czapkę, która unosi się nad przepaścią. O nie, wracaj! – krzyknął mój mąż i czapkę posłusznie przywiało z powrotem, wprost do jego wyciągniętej ręki. Takie przygody to tylko na Wyspach Owczych :).




Jeśli z jakiegoś powodu będąc na Wyspach Owczych ktoś nie napatrzył się wystarczająco na owce, to tutaj można sobie to zrekompensować. Do wyboru, do koloru. Szare, białe, brązowe, przystrzyżone i kudłate.
















I to by było na tyle naszych przygód na Wyspach Owczych. Piękny to był tydzień. Doświadczyliśmy ciepłych słonecznych chwil, gęstej mgły, odrobiny deszczu i przede wszystkim wiatru. Zachwyciła mnie surowość klimatu i krajobrazu, zakochałam się w puffinach. Myślę sobie, że chcę tu kiedyś wrócić.
Post jest częścią relacji Wyspy Owcze 2019.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)