Napier przywitało nas rzęsistym deszczem. Nie martwi mnie to specjalnie, bo na 12:30 mamy zaplanowaną wycieczkę po okolicznych winiarniach. A w piciu wina deszcz specjalnie nie przeszkadza :)
Napier położone jest w łagodnym klimacie zatoki Hawke’s Bay. Słynie z produkcji wełny, wielohektarowych sadów i winiarni. Centrum miasta jest unikalne ze względu na architekturę Art Deco. Jest to drugie, po Miami Beach na Florydzie, miejsce na świecie, gdzie budynki Art Deco zachowały się w tak dobrym stanie. Wszystkie zostały wzniesione w trakcie procesu odbudowy miasta, po trzęsieniu ziemi z 1931 roku.
Pogoda nie zachęca specjalnie do spacerów, więc delektujemy się śniadaniem zamówionym w jednej z kawiarni. Zestaw prezentowany na talerzu smakuje wybornie: boczuś, grzanki, jajka na miękko, pieczarkowy sosik i trochę zieleninki dla kontrastu. Dodatkowe kalorie przydadzą się nam po południu. Jednym z fajniejszych aspektów podróżowania są te błogie chwile, kiedy można na chwilę przysiąść nad talerzem pełnym dobroci. Humor mi się od razu poprawia. Próbowałam po powrocie przyrządzić sobie sama jajka po wiedeńsku i… hmmm, takie ładne to mi nie wyszły :)
O umówionej godzinie do naszego hostelu podjeżdża busik, który będzie nas dzisiaj woził po okolicy. Koszt wine tasting tour to 95 NZD (~ 233 PLN) od osoby. Cena zawiera odbiór i przywóz do hotelu, wizytę w czterech winiarniach, dwadzieścia win (!) do skosztowania, drobny lunch i litr piwa na sam koniec :)
Naszym kierowcą i przewodnikiem jest dzisiaj Frank. Jesteśmy my i jeszcze jedna para z UK. Całe szczęście oni odwalali cały small talk podczas kosztowania. W trakcie degustacji nalewa się oczywiście tylko odrobinkę trunku, ale już po dwóch pierwszych próbkach stwierdzam, że chyba nie dam rady skosztować wszystkiego. Na szczęście jakoś się ten alkohol rozlał „po kościach” i z każdym kolejnym łykiem było mi coraz łatwiej.
Pracownicy winiarni opowiadają różne historie. O samym procesie wytwarzania wina i o tym dlaczego trunki z Hawke’s Bay są najlepsze na świecie ;) Mnie najbardziej ujął tutejszy Riesling. Aby uzyskać ten rodzaj słodyczy, winogrona zbiera się bardzo późno, praktycznie z początkiem jesieni. Owoce są wtedy lekko przejrzałe, bardzo słodkie, prawie jak rodzynki. Urzekający aksamitny smak i ta słodycz. No cudo. W każdej z winiarni jest oczywiście możliwość zakupu butelek, Rieslinga przywieźliśmy do domu.
Ostatni punkt dzisiejszego programu do wizyta w pubie. Część mojego należnego piwka oddaję Przemkowi :) Po takiej dawce alkoholu wszystkim się wreszcie rozwiązują języki. Gadamy o Brexicie, sytuacji Polaków pracujących na wyspach i różnych innych mniej ważkich tematach. Strasznie mnie rozbawiło, kiedy przejęty Frank opowiadał o swojej wizycie w Krakowie w ’93. Wiecie co z tej wizyty w Polsce najbardziej zapamiętał? Że nie było McDonalda :D
Na pożegnanie dostajemy prezent w postaci ozdobnej szklanki z logo jednej z odwiedzonych winiarni. Prosimy jeszcze Franka o rekomendację miejsca na kolację w centrum Napier. Zgodnie z jego sugestią, lądujemy wieczorem w Hunger Munger na fish and chips. Knajpę będę wspominać jeszcze długo, niestety nie za sprawą wybitnej kuchni. Ciuchy przesiąknęły mi zapachem smażeniny…
Jutro ruszamy z jednodniową wizytą do Wellington, stolicy Nowej Zelandii.
Post jest częścią relacji Nowa Zelandia 2018.
PS. Jeśli nie chcesz przegapić moich następnych wpisów, zasubskrybuj bloga, o tutaj. Każdy mój nowy artykuł trafi także do Twojej skrzynki. Nie spamuję :)